nam szczęśliwe.
Dorośli płaczą, że wojna, a myśmy się nie przestraszyli. Często bawiliśmy się w wojnę, to słowo było nam dobrze znane. Dziwiłam się więc, że mama całą noc płacze. Chodzi z zaczerwienionymi oczami. Dopiero później zrozumiałam…
Jedliśmy… wodę… Kiedy przychodziła pora obiadu, mama stawiała na stole garnek z gorącą wodą. Rozlewaliśmy ją do misek. Wieczór. Kolacja. Na stole garnek z gorącą wodą. Zwykłą gorącą wodą, zimą nawet okrasić jej nie mieliśmy czym. Nawet trawy nie było.
Z głodu mój brat zjadł narożnik pieca. Codziennie gryzł go, gryzł, a kiedyśmy zauważyli, w piecu już była dziurka. Mama brała ostatnie rzeczy, jeździła na rynek i wymieniała na kartofle, na kukurydzę. Ugotuje wtedy mamałygę, rozdzieli, a my na rondel popatrujemy i pytamy, czy można wylizać. Wylizywaliśmy kolejno. A po nas jeszcze lizała kotka, też chodziła głodna. Nie wiem, co tam jeszcze dla niej w rondlu zostawało. Po nas już nic nie było, nawet zapachu jedzenia. Zapach też wylizywaliśmy.
Cały czas oczekiwaliśmy naszych…
Kiedy nasze samoloty zaczęły zrzucać bomby, to zamiast się schować, pobiegłam patrzeć na nasze bomby. Znalazłam odłamek…
– Gdzie cię tam nosi? – powitała mnie w domu przestraszona matka. – Co tam chowasz?
– Nic nie chowam. Przyniosłam odłamek.
– Jak cię zabije, to będziesz miała.
– Coś ty, mamo! Przecież to od naszej bomby. Jak mógłby mnie zabić?
Długo przechowywałam ten odłamek.
…jeszcze pół łyżeczki cukru
Emma Lewina – 13 lat
Obecnie – pracownik drukarni
Tego dnia do czternastu lat brakowało mi dokładnie miesiąca…
„Nie! Nigdzie nie pojedziemy. Też wymyślili – wojna! Nie zdążymy nawet wyjechać za miasto, jak się skończy. Nie pojedziemy! Nie je-dzie-my!” – tak mówił ojciec, członek partii od tysiąc dziewięćset piątego roku. Za cara wiele razy siedział w więzieniu, brał udział w rewolucji październikowej.
Mimo wszystko musieliśmy wyjechać. Dobrze podlaliśmy kwiaty w oknach, mieliśmy ich mnóstwo, pozamykaliśmy okna i drzwi, tylko lufcik zostawiliśmy otwarty, żeby kotka mogła wyjść, kiedy będzie chciała. Wzięliśmy ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy. Tato przekonywał wszystkich, że po kilku dniach wrócimy. A Mińsk płonął…
Nie poszła z nami tylko średnia siostra, o trzy lata starsza ode mnie. Długo nie wiedzieliśmy, co się z nią dzieje. Martwiliśmy się. Dopiero kiedy już zamieszkaliśmy na Ukrainie, przyszedł od siostry list z frontu, potem jeszcze następny, i jeszcze jeden. Po nich dostaliśmy list z podziękowaniami od dowództwa jednostki, w której służyła jako sanitariuszka. Komu tego podziękowania mama nie pokazywała! Była dumna. Przewodniczący kołchozu wydał nam z tej okazji kilogram mąki paszowej. Mama wszystkich częstowała smacznymi placuszkami.
Wykonywaliśmy różne wiejskie prace, choć przecież byliśmy „miastowi”. Ale pracowaliśmy solidnie. Starsza siostra, która przed wojną była sędzią, wyuczyła się na traktorzystkę. Ale wkrótce zaczęli bombardować i Charków, więc pojechaliśmy dalej.
Już w drodze dowiedzieliśmy się, że wiozą nas do Kazachstanu. W wagonie jechało z nami dziesięć rodzin, w jednej z nich córka była w ciąży. Nagle przyleciały samoloty, Niemcy zaczęli bombardować pociąg, nikt nie zdążył wyskoczyć z wagonu. Nagle słyszymy krzyk. Tej dziewczynie w ciąży oderwało nogę. Do dzisiaj pamiętam to przerażające wydarzenie. Zaczęła rodzić, a jej własny ojciec zaczął przyjmować poród. I to działo się w obecności nas wszystkich. Huk bomb. Krew, brud. A tu dziecko się rodzi…
Wyjechaliśmy spod Charkowa latem, a do końcowej stacji dotarliśmy w zimie. Przyjechaliśmy w stepy kazachskie. Długo nie mogłam przywyknąć, że nas nikt nie bombarduje, nie ostrzeliwuje. Mieliśmy za to innego wroga – wszy! Wielkie, średnie, małe! Czarne! Szare! – najróżniejsze. Ale wszystkie jednakowo bezlitosne, niedające spokoju ani w dzień, ani w nocy. Nie, źle mówię! Kiedy pociąg jechał, wtedy nas tak nie gryzły. Zachowywały się mniej lub bardziej spokojnie. Ledwie jednak weszliśmy do domu… Boże, co zaczęły wtedy wyprawiać!… Boże święty! Całe plecy i ręce miałam pogryzione, całe we wrzodach. Kiedy zdjęłam bluzkę, to mi ulżyło, ale nic więcej nie miałam do ubrania. Mimo wszystko trzeba było tę bluzkę spalić, tak była zawszawiona, a ja nakrywałam się gazetą, chodziłam ubrana w gazetę. Taką miałam bluzeczkę. Gospodyni myła nas taką gorącą wodą, że gdybym się teraz takim ukropem polała, od razu zlazłaby mi cała skóra. A wtedy… To takie szczęście – ciepła woda! Gorąca!
Nasza matka była świetną gospodynią, świetną kucharką. Tylko ona potrafiła tak przyrządzić susła, że dało się go jeść, bo to mięso raczej nie jest uważane za jadalne. Suseł leży na stole… Na kilometr dookoła bucha okropny zapach, ale innego mięsa nie było, nic w ogóle nie mieliśmy. Jedliśmy więc te susły…
Mieszkała obok nas bardzo dobra, porządna pani. Widziała wszystkie nasze cierpienia, więc powiedziała do mamy: „Niech pani córka pomaga mi w gospodarstwie”. Bo już byłam bardzo słaba. Poszła w pole, a mnie zostawiła z wnukiem, pokazała, gdzie co leży, żebym dała dziecku jeść i sama podjadła. Podejdę do stołu, popatrzę na jedzenie, ale boję się zjeść. Wydawało mi się, że jeśli cokolwiek wezmę, to wszystko od razu zniknie, że to tylko sen. Mało jeść, ale nawet dotknąć palcem się bałam, żeby to nie zniknęło. Wolałam już patrzeć na jedzenie. Długo patrzeć. To z boku podchodzę, to z tyłu. Bałam się zamknąć oczy. Przez cały dzień nic nie wzięłam do ust. A ta kobieta miała krowę, owce, kury. I zostawiła mi masło, jajka…
Przyszła wieczorem i pyta:
– Jadłaś?
Ja na to:
– Jadłam…
– No to idź do domu. A to zanieś mamie. – I daje mi chleba. – Jutro przyjdź znowu.
Wróciłam do domu, a ta kobieta zaraz za mną przybiegła. Przestraszyłam się, czy przypadkiem coś nie zginęło. A ona całuje mnie i płacze.
– Czegoś ty, głuptasko, nic nie zjadła? Dlaczego wszystko leży na miejscu? – I głaszcze, głaszcze mnie po głowie.
Zimy w Kazachstanie są surowe. Nie ma czym palić w piecu. Ratował nas krowi nawóz. Raniutko wstaje się i czeka, aż krowy wyjdą z obory. Podstawia się wiadro i biega od krowy do krowy. A przecież nie ja jedna, wszystkie ewakuowane są tutaj. Jak się wiadro zapełniło, trzeba było wylać zawartość koło swego domu i prędko z powrotem. Potem wszystko to mieszało się ze słomą i suszyło. Wychodziły z tego takie czarne placki, które nazywają się kiziaki. Tym się ogrzewaliśmy.
Umarł tato… Pewnie serce mu pękło z żalu, kiedy na nas patrzył. Od dawna już chorował na serce.
Wzięto mnie do szkoły rzemieślniczej. Wydano mundur – płaszcz i buty – i kartkę na chleb. Chodziłam przedtem ostrzyżona, a nagle odrosły mi włosy, zaplatałam warkoczyki. Wręczyli mi legitymację Komsomołu. Sfotografowali dla gazety. Niosłam tę legitymację w rękach, nie w kieszeni. Taką cenną rzecz… Bałam się włożyć do kieszeni, żeby nie zgubić. Serce mi biło: puk, puk, puk. Gdyby tato mnie wówczas zobaczył, byłby bardzo szczęśliwy.
Myślę teraz, że czas był straszny, ale ludzie – wspaniali. Dziwię się, jacy byliśmy wtedy! Jak wierzyliśmy! Nie chce się tego zapomnieć!… Od dawna nie wierzę w Stalina, w komunistyczne idee. Tę część swojego życia wolałabym zapomnieć, ale tamte przeżycia chowam