Siewierna”.
Cały czas chciało mi się jeść. Ale jeszcze większą miałam ochotę, żeby ktoś mnie przytulił, popieścił. Pieszczot było mało, trwała wojna, wszystkich dotknęły nieszczęścia. Idę ulicą… Przede mną mama prowadzi dzieci. Jedno weźmie na ręce, niesie, potem postawi na ziemi i bierze drugie. Usiedli na ławce, a wtedy ona to młodsze wzięła na kolana. A ja stoję, stoję. Patrzę, patrzę. Podchodzę do nich: „Niech mnie ciocia weźmie na kolana…”. Zdziwiła się…
Wtedy ja znowu: „Ciociu, no proszę, weź mnie na kolana…”.
…i zaczęła kołysać jak lalkę
Dima Sufrankow – 4 lata
Obecnie – inżynier mechanik
Przedtem bałem się tylko myszy. A tu nagle tyle strachów… Tysiące…
Dla mojej dziecięcej świadomości nie było straszne słowo „wojna”, przerażało mnie inne słowo: „samoloty”. „Samoloty!” – i matka ściąga nas z pieca. A my boimy się złazić z pieca, boimy się wychodzić z chałupy, kiedy mama ściągnie jednego z nas, drugi włazi z powrotem. Było nas pięciu. I jeszcze nasz ulubiony kot.
Samoloty do nas strzelają…
Młodszych braciszków mama przywiązywała do siebie rusznikami9, a starsi biegli sami. Kiedy dziecko jest małe, żyje w innym świecie, nie patrzy z wysokości, ale żyje blisko ziemi. Samoloty są jeszcze straszniejsze, bomby jeszcze straszniejsze. Pamiętam, jak zazdrościłem żuczkom, że są takie malutkie, że zawsze mogą gdzieś się ukryć, chowają się w ziemi… Wyobrażałem sobie, że kiedy umrę, to zostanę zwierzęciem i ucieknę do lasu.
Samoloty do nas strzelają…
Moja siostra cioteczna, miała dziesięć lat, niosła naszego trzyletniego braciszka. Biegła, biegła, aż sił jej zabrakło i upadła. Przeleżeli w śniegu całą noc, on zamarzł, a ona przeżyła. Wykopano dół, żeby go pochować, a ona nie pozwala: „Miszeńka, nie umieraj! Dlaczego umierasz?”.
Uciekliśmy od Niemców i żyli na bagnach… Na wysepkach… Zbudowaliśmy sobie tam kurenie i w nich mieszkaliśmy. To były takie szałasy: same bierwiona i u góry dziura… na dym. A na dole – goła ziemia. Woda. Mieszkaliśmy tam latem i w zimie. Spali na sosnowych gałązkach. Wróciliśmy raz z mamą z lasu do wsi, chcieliśmy coś zabrać ze swojej chaty. A tam Niemcy. Wszystkich, którzy przyszli, spędzili do szkoły. Kazali uklęknąć i wycelowali w nas karabiny maszynowe. A my, dzieci, miałyśmy głowy na poziomie luf tych karabinów.
Nagle słyszymy, że w lesie strzelają. Niemcy w krzyk: „Partyzanci! Partyzanci!” – i do samochodów. Szybko odjechali. A my – do lasu.
Po wojnie bałem się żelaza. Leży odłamek, a ja się boję, że wybuchnie raz jeszcze. Dziewczynka od sąsiadów miała trzy lata i dwa miesiące… Zapamiętałem, że jej mama nad trumną powtarzała: „Trzy lata i dwa miesiące… Trzy lata i dwa miesiące…”. Dziewczynka znalazła granat i zaczęła kołysać jak lalkę… Zawinęła w szmatki i kołysze. Granat był mały, jak zabawka, ale ciężki. Matka nie zdążyła dobiec…
Po wojnie w naszej wsi Stare Hołowczyce w rejonie pietrikowskim grzebano dzieci jeszcze przez dwa lata. Wszędzie poniewierało się wojenne żelastwo. Rozbite czarne czołgi. Odłamki min, bomb… A myśmy nie mieli zabawek… Potem zaczęto je zbierać i wysyłać gdzieś do fabryk. Mama wyjaśniała, że z tego żelaza będą odlewać traktory. Obrabiarki, maszyny do szycia… Gdy widziałem nowy traktor, nie podchodziłem do niego, bałem się, że wybuchnie. I będzie czarny jak czołg…
Wiedziałem, z jakiego jest żelaza…
Już mi kupili elementarz…
Lila Mielnikowa – 7 lat
Obecnie – nauczycielka
Miałam iść do pierwszej klasy…
Już mi kupili elementarz i teczkę. Byłam najstarsza z sióstr. Raja miała pięć lat, a Toma – trzy. Mieszkaliśmy w Rossonach, ojciec był dyrektorem przedsiębiorstwa leśnego, ale rok przed wojną umarł. Mieszkałyśmy z mamą.
Tamtego dnia, kiedy dotarła do nas wojna, byłyśmy w przedszkolu, najmłodsza siostra też. Wszystkie dzieci odebrano, a myśmy zostały, nikt po nas nie przyszedł. Ogarnął nas strach. Mama przybiegła ostatnia. Pracowała też w tym przedsiębiorstwie leśnym, palili tam jakieś dokumenty, zakopywali. Dlatego została dłużej.
Powiedziała, że musimy wyjechać. Dostaliśmy wóz. Trzeba było zabrać ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Pamiętam, że na korytarzu stał kosz, załadowałyśmy go na wóz, a siostrzyczka zabrała lalkę. Mama chciała tę lalkę zostawić… Bo lalka była duża… Ale siostra zaczęła płakać. Krzyczała: „Nie zostawię jej!”. Kiedy wyjechaliśmy za Rossony, nasz wóz się przewrócił, kosz się otworzył i wysypały się stamtąd buty. Okazało się, że nic ze sobą nie zabraliśmy: ani do jedzenia, ani odzieży na zmianę. Mama w zamieszaniu pomyliła kosze – wzięła ten, do którego wrzucała buty do naprawy.
Nie zdążyłyśmy pozbierać tych butów, bo nadleciały samoloty i zaczęły zrzucać bomby, ostrzeliwać nas z karabinów maszynowych. Kula przebiła na wylot lalkę, ale nawet nie drasnęła siostry, która z płaczem mówiła: „Ja jej i tak nie zostawię”.
Wróciłyśmy jednak do domu i zaczęły mieszkać pod okupacją. Mama wyprzedawała rzeczy ojca, pamiętam, że pierwszy raz wymieniła garnitur na groch. Przez miesiąc jadłyśmy grochówkę. Ale groch się skończył. Miałyśmy starą watowaną kołdrę. Mama szyła z niej burki, jeśli ktoś poprosił, a ludzie płacili jej, czym mogli. Raz jadłyśmy zacierkę, innym razem jajko – jedno na wszystkie… A często nie było po prostu nic. Mama tylko obejmowała nas i głaskała…
Nigdy nie wyjawiła tego, że pomaga partyzantom, ale ja się domyślałam. Często gdzieś wychodziła i nie mówiła dokąd. Wiedziałyśmy zawsze, kiedy idzie coś wymienić, a tu pewnego razu nagle wychodzi i już. Byłam dumna z mamy i mówiłam do sióstr: „Niedługo przyjdą nasi. Przyjdzie wujek Wania (to brat taty)”. Bo stryj walczył w partyzantce.
Tamtego dnia mama nalała mleka do butelki, ucałowała nas i poszła, a drzwi zamknęła na klucz. We trzy wlazłyśmy pod stół, ze stołu zwisał duży obrus, pod nim było nam ciepło. Bawiłyśmy się tam w matkę i córki. Nagle słyszymy warkot motocykli, potem straszne łomotanie w drzwi i męski głos wypowiadający nazwisko mamy. Niepoprawnie, kalecząc. Poczułam, że coś złego się stanie. A pod oknem od strony ogródka stała drabina, myśmy po niej wyszły. Szybciutko. Złapałam jedną siostrę za rękę, drugą wzięłam na plecy, to się u nas nazywało „aty-baty”, i tak wyszłyśmy na ulicę.
Zebrało się tam sporo ludzi. Także dzieci. Ci, którzy przyjechali po mamę, nas nie znali, więc nas nie znaleźli. Wyłamywali drzwi… A ja widzę, że na drodze pokazała się mama, taka mała, chudziutka. Kiedy Niemcy ją zobaczyli, pobiegli pod górę, złapali mamę, wykręcili jej ręce i zaczęli ją bić. A my biegniemy we trzy i krzyczymy ile sił: „Mama! Mama!”. Wepchnęli ją do przyczepy motocykla, ona tylko zawołała do sąsiadki: „Fienia, kochana, zajmij się moimi dziećmi”. Sąsiedzi odprowadzili nas na bok, ale każdy bał się wziąć nas do siebie, żeby i po nich nie przyszli Niemcy. Tak więc usiadłyśmy w rowie i płakały. Do domu nie można było wracać, bo już nam ludzie powiedzieli, że w sąsiedniej wsi zabrali rodziców, a dzieci spalili – zamknęli w chacie i spalili. Bałyśmy się więc wracać… Trwało to pewnie ze trzy dni. To poszłyśmy po cichu do naszego kurnika, to do ogródka. Chciało się nam jeść, ale niczego w ogródku nie tknęłyśmy, bo mama krzyczała, że marchew