na kartoflach, a kartofle zaczynały przerastać… Zasypiało się, a w nocy kiełek wyrastał i łaskotał człowieka w nos. Jak jakiś robaczek. W moich kieszeniach żyły rozmaite żuczki. W skarpetkach też. Nie bałam się ich ani w dzień, ani w nocy.
W końcu wyszliśmy z piwnicy, a mama urodziła braciszka. Podrósł, zaczął mówić, a my wspominałyśmy tatę:
– Tata był wysoki…
– Silny… Jak podrzucał mnie na rękach!
Tak mówiłyśmy z siostrą, a braciszek pytał:
– A gdzie ja byłem?
– Ciebie wtedy nie było…
Wtedy zaczął płakać, że nie było go, kiedy był tata…
Ta dziewczynka przyszła pierwsza…
Nina Jaroszewicz – 9 lat
Obecnie – nauczycielka wychowania fizycznego
W domu przeżywaliśmy wielkie wydarzenie…
Wieczorem do starszej siostry przyszedł w swaty narzeczony. Wszyscy do późnej nocy omawiali, kiedy będzie wesele, gdzie młodzi wezmą ślub, ilu gości zaprosimy. A rano ojca wezwano do komendy uzupełnień. Już po wsi poszła wieść – wojna! Mama była w kłopocie. Co robić? Ja myślałam tylko o jednym: żeby przeżyć ten dzień. Nikt mi jeszcze nie wytłumaczył, że wojna to nie jeden dzień czy dwa, że może trwać bardzo długo.
No więc było lato, upalny dzień. Chciałoby się pójść nad rzekę, a mama szykuje nas do drogi. Mieliśmy jeszcze brata, dopiero wrócił ze szpitala, gdzie mu zoperowano nogę, więc chodził o kulach. Ale mama powiedziała, że musimy iść wszyscy. Dokąd? Nikt nie wiedział. Przeszliśmy pięć kilometrów. Brat kulał i płakał. No i jak tu z nim iść! Zawróciliśmy. W domu czekał na nas ojciec. Mężczyźni, którzy rano poszli do komendy uzupełnień, wszyscy wrócili, bo Niemcy już zajęli Słuck – główne miasto naszego rejonu.
Niemcy zrzucili pierwsze bomby, a ja stałam i patrzyłam na nie, dopóki nie spadły na ziemię. Ktoś podpowiedział, że trzeba otwierać usta, aby nie ogłuchnąć. No więc otwierałam usta, zatykałam uszy, ale i tak słyszałam, jak lecą. Jak wyją. To było takie straszne, że nie tylko na twarzy, ale i na całym ciele napinała się skóra. Na naszym podwórzu wisiało wiadro. Kiedy wszystko ucichło, zdjęliśmy je i naliczyli pięćdziesiąt osiem dziur od kul. Wiadro było białe, a lotnikom w górze wydawało się, że ktoś stoi w białej chuście, więc strzelali…
Niemcy wjechali do wsi na wielkich samochodach, zamaskowanych brzozowymi gałęziami. Tak ozdabiano u nas domy, kiedy było wesele. Nałamie się pełno brzozowych gałązek… Obserwowaliśmy Niemców zza płotu, wtedy nie było takich płotów jak dzisiaj, tylko plecione. Z łoziny. Przypatrywaliśmy się… Niemcy wyglądali na zwykłych ludzi… Chciałam zobaczyć, jakie mają głowy. Nie wiadomo czemu wyobrażałam sobie, że głowy mają nie jak ludzie… Już krążyły słuchy, że zabijają. Palą. A ci jechali i śmiali się. Weseli, opaleni.
Rano gimnastykowali się na szkolnym podwórzu. Oblewali się zimną wodą. Podwinęli rękawy, wsiedli na motocykle i pojechali. Weseli, opaleni…
Po kilku dniach za wsią koło kołchozu mleczarskiego wykopali wielki dół. Codziennie o piątej, szóstej rano dolatywały stamtąd strzały. Jak zaczynali strzelać, to nawet koguty przestawały piać i chowały się. Kiedyś pod wieczór ojciec wziął wóz i pojechał tam ze mną. Zatrzymał konia w pobliżu tamtego dołu. „Pójdę – mówi – zobaczę”. Bo tam rozstrzelali jego cioteczną siostrę. Poszedł, a ja za nim.
Nagle ojciec się odwraca i zasłania mi ten dół. „Wracaj. Nie możesz iść dalej”. Ale kiedy przechodziłam przez strumień, zobaczyłam, że woda w nim jest czerwona… I wrony się zerwały. Było ich tak wiele, że zaczęłam krzyczeć… Potem ojciec przez kilka dni nie mógł jeść. A kiedy zobaczył wronę, to pędził do chałupy i cały się trząsł… Jak w gorączce…
W słuckim parku Niemcy powiesili dwie rodziny partyzanckie. Były wielkie mrozy, powieszeni pozamarzali, tak że kiedy nimi poruszał wiatr, wydawali dźwięk. Taki jak zmarznięte drzewa w lesie… Taki sam…
Kiedy przyszło wyzwolenie, ojciec wstąpił do wojska. Poszedł na zachód. Już kiedy go nie było, uszyto mi pierwszą w czasie wojny sukienkę. Mama szyła ją z onuc – były białe, więc ufarbowała je atramentem. Tylko na jeden rękaw atramentu nie starczyło, a ja chciałam pokazać koleżankom nową sukienkę. Stanęłam więc w furtce bokiem, tak żeby ładny rękaw pokazać, a ten brzydki schować. Wydawało mi się, że jestem taka wystrojona, taka śliczna!
W szkole przede mną siedziała Ania. Mieszkała u babci, bo jej rodzice zginęli. Byli uciekinierami spod Smoleńska. Szkoła kupiła jej płaszczyk, walonki i lśniące kalosze. Nauczycielka przyniosła to wszystko i położyła jej na ławce. A myśmy siedzieli w ciszy, bo nikt z nas nie miał ani takich walonków, ani takiego płaszcza. Zazdrościliśmy jej. Któryś z chłopców szturchnął Anię i powiedział: „Ty to masz szczęście!”. Ania opadła głową na ławkę i zaczęła płakać. Płakała tak przez cztery kolejne lekcje.
Ojciec wrócił z wojny, wszyscy przyszli na niego popatrzeć. Na nas także, bo to do nas wrócił tato.
Pierwsza przyszła Ania.
Ja jestem twoją mamą…
Tamara Parchimowicz – 7 lat
Obecnie – sekretarka
Przez całą wojnę myślałam o mamie. Straciłam ją w pierwszych dniach…
Śpimy, a na nasz obóz pionierski lecą bomby. Wyskakujemy z namiotów, biegamy i krzyczymy: „Mamo! Mamo!”. Wychowawczyni potrząsa mną, żebym się uspokoiła, a ja krzyczę: „Mama! Gdzie moja mama?!”, dopóki ona mnie nie przycisnęła do siebie i nie powiedziała: „Ja jestem twoją mamą”.
Na moim łóżku wisiały spódniczka, biała bluzka i czerwona chusta. Włożyłam je i poszliśmy piechotą do Mińska. Po drodze wiele dzieci spotkało swoich rodziców, a mojej mamy nie było. W pewnej chwili powiedzieli nam, że Niemcy są w mieście… Wtedy wszyscy zawróciliśmy. Ktoś mówił, że widział moją mamę zabitą.
Tutaj w mojej pamięci następuje luka.
Nie pamiętam, jak dojechaliśmy do Penzy, jak przywieźli mnie do domu dziecka – też nie… Czyste kartki w pamięci… Pamiętam tylko, że dzieci było dużo, spaliśmy po dwoje w jednym łóżku. Jeśli jedna dziewczynka zapłakała, to i druga zaraz w płacz: „Mama! Gdzie jest mama?”. Byłam mała, jedna z opiekunek chciała mnie adoptować. Ale ja myślałam o mamie…
Wracam ze stołówki, wszystkie dzieci wołają: „Przyjechała twoja mama!”. A mnie w uszach brzęczy tylko: „Twoja maaama… Twoja maaamaa…”. Każdej nocy mi się śniła. Moja prawdziwa mama. I nagle jest na jawie, ale mnie się zdawało, że to sen. Patrzę – mama! I nie wierzę. Przez kilka dni mnie przekonywano, ale bałam się podejść do mamy. Bo może to sen? Sen! Mama płacze, a ja krzyczę: „Nie podchodź! Moją mamę zabili”. Bałam się… Bałam się uwierzyć w swoje szczęście…
Nawet teraz… Przez całe życie płakałam w chwilach szczęścia. Oblewam się łzami. Całe życie… Mój mąż… Wiele już lat żyjemy razem i nadal się kochamy. Kiedy mi się oświadczył: „Kocham cię. Pobierzmy się…”, ja wtedy w płacz… Przestraszył się.
– Czy obraziłem cię czymś?
– Nie! Nie! Jestem szczęśliwa!
Ale nie potrafię być naprawdę szczęśliwa. Tak do końca. Szczęście mi