śnili mi się noc w noc przez długie lata…
Byli widmem, które sprawiło, że miałem smutne dzieciństwo. Dziadek opisywał ich śledzące innych oczy, oczy pełne fałszu, od którego się blednie, ich wstrętne uśmiechy, ich wydatne hienie wargi nad zębami, ich spojrzenia natarczywe, nieczyste, tępe, fałdy między nosem a bezustannie poruszającymi się ustami, wyżłobione przez nienawiść, ich nosy jak obrzydliwe dzioby ptaków z południowej półkuli… I oko, ach, to oko… Obraca gorączkowo tęczówką barwy opieczonego chleba i zdradza przypadłości wątroby, zepsutej wydzielinami wywołanymi przez gromadzoną od osiemnastu wieków nienawiść; otacza je tysiąc drobnych zmarszczek, rysujących się coraz wyraźniej z wiekiem, ale już dwudziestoletni Judejczyk wydaje się zwiędły jak starzec. Uśmiechając się, Żyd przymyka obrzmiałe powieki tak, że pozostaje między nimi tylko niedostrzegalna prawie linia – oznaka chytrości zdaniem niektórych, lubieżności zdaniem mojego dziadka… Kiedy już podrosłem na tyle, że pewne rzeczy mogłem zrozumieć, zapewniał mnie on, że Żyd – próżny jak Hiszpan, tępy jak Chorwat, chciwy jak Lewantyńczyk, niewdzięczny jak Maltańczyk, bezczelny jak Cygan, brudny jak Anglik, służalczy jak Kałmuk, władczy jak Prusak i oszczerczy jak mieszkaniec Doliny Aosty – oddaje się zapamiętale cudzołóstwu z powodu niepohamowanej żądzy, wywołanej przez pobudzające erekcję obrzezanie; zachodzi też monstrualna dysproporcja między karłowatym wzrostem Żydów a jamistą pojemnością ich na wpół okaleczonych prąci.
Żydzi śnili mi się noc w noc przez długie lata.
Na szczęście nigdy nie miałem z nimi do czynienia – wyjąwszy kurewkę z turyńskiego getta, kiedy byłem jeszcze chłopcem (zamieniłem z nią jednak zaledwie kilka słów), oraz austriackiego doktora (albo niemieckiego, to wszystko jedno).
Niemców poznałem, pracowałem nawet dla nich. To najniższa kategoria rodzaju ludzkiego, jaką można sobie wyobrazić. Niemiec wydziela średnio dwa razy więcej kału niż Francuz – nadczynność funkcji trawiennych ze szkodą dla mózgowych, dowodząca fizjologicznej niższości. W czasach najazdów bar-barzyńców germańskie hordy znaczyły przemierzane szlaki niepojętą ilością odchodów. Zresztą nawet w o wiele mniej odległych stuleciach francuski podróżnik zauważał natychmiast, że jest już w Alzacji, gdy widział na drogach niezwykłej wiel-kości kupy. Na tym nie koniec. Niemców charakteryzuje wydzielanie cuchnącego potu; dowiedziono też, że mocz Niemca zawiera dwadzieścia procent azotu, mocz zaś innych ras – tylko piętnaście.
Niemiec cierpi stale na niestrawność spowodowaną nadmierną konsumpcją piwa i kiełbasy wieprzowej, za którymi przepada. Podczas jedynego pobytu w Monachium przypatrywałem się pewnego wieczoru Niemcom w ich świeckich katedrach zadymionych jak angielskie porty, śmierdzących smalcem i słoniną. Siedzieli tam nawet parami, on i ona, nos przy nosie w zwierzęcym dialogu miłosnym jak dwa obwąchujące się psy, obejmując dłońmi kufle piwa sposobne do napojenia stada słoni, wybuchając hałaśliwym, nieprzyjemnym śmiechem wyrażającym ich mętną, gardłową wesołość, lśniąc od tłuszczu, który stale pokrywa ich twarze i całe ciało jak oliwa skórę zawodników w starożytnych cyrkach.
Usta mają pełne swojego Geist, co znaczy „duch”. Jest to jednak duch piwska, który od młodości ogłupia. Dlatego w dziedzinie sztuki nigdy nie powstało za Renem nic interesującego, z wyjątkiem obrazów przedstawiających odrażające gęby i śmiertelnie nudnych poematów. Albo ich muzyka… Nie mówię już o łoskoczącym, żałobnym Wagnerze, który dzisiaj otumania także Francuzów, ale i utwory Bacha – niewiele wprawdzie ich słyszałem – są zupełnie pozbawione harmonii, zimne jak grudniowa noc, symfonie zaś tego Beethovena to prawdziwa orgia prostactwa.
Wskutek nadmiernego spożycia piwa Niemcy są całkowicie niezdolni zdać sobie sprawy z własnej wulgarności, której szczytem jest to, że nie wstydzą się być Niemcami. Potraktowali poważnie żarłocznego i lubieżnego mnicha Lutra (jak można ożenić się z mniszką?) dlatego tylko, że zrujnował Biblię, tłumacząc ją na ich język. Kto to powiedział, że nadużyli dwóch najważniejszych europejskich narkotyków – alkoholu i chrześcijaństwa?
…Potraktowali poważnie żarłocznego i lubieżnego mnicha Lutra (jak można ożenić się z mniszką?) dlatego tylko, że zrujnował Biblię, tłumacząc ją na ich język…
Uważają się za głębokie umysły, ponieważ ich język jest ogólnikowy, nie ma jasności francuskiego, nie wyraża nigdy dokładnie tego, co powinien. Niemiec nie wie zatem nigdy, co chciał powiedzieć, i tę niepewność bierze za głębię myśli. Z Niemcami – podobnie jak z kobietami – nigdy nie dochodzi się do sedna. Na nieszczęście do nauki tego właśnie, pozbawionego ekspresji języka – czytając w nim, trzeba niespokojnie szukać oczami czasowników, bo nie ma ich nigdy tam, gdzie być powinny – zmusił mnie w chłopięcych latach dziadek, czemu nie należy się zresztą dziwić, gdyż był zwolennikiem Austrii. Niemieckiego nienawidziłem tak samo jak jezuity, który go uczył, bijąc mnie przy tym prętem po palcach.
Odkąd ten Gobineau napisał o nierówności ras, wydaje się, że kto źle mówi o innym narodzie, robi to, ponieważ swój własny uważa za lepszy. Ja nie mam przesądów. Od kiedy zostałem Francuzem (także przedtem byłem nim w połowie ze względu na matkę), zrozumiałem, jak bardzo moi nowi rodacy są leniwi, szachrajscy, pamiętliwi, zazdrośni, pyszni bezgranicznie – do tego stopnia, że wszystkich innych uważają za dzikusów – niezdolni akceptować upomnień. Zrozumiałem jednak również, że aby skłonić Francuza do przyznania, iż jego plemię nie jest wolne od ułomności, wystarczy przedstawić mu w złym świetle inny naród, mówiąc na przykład: „My, Polacy, mamy taką to a taką wadę”. Ponieważ chce on zawsze – nawet w sprawach złych – okazać się pierwszy, powie od razu: „No tak, ale my, Francuzi, mamy wady gorsze”, i będzie obmawiał rodaków, dopóki nie zauważy, że wpadł w pułapkę.
Francuzi nie lubią bliźnich nawet wtedy, gdy ciągną z nich zyski. Nikt nie jest bardziej nieuprzejmy od francuskiego oberżysty, który wydaje się nienawidzić klientów (może tak zresztą jest) i pragnąć, żeby ich w ogóle nie było (to z pewnością nie odpowiada prawdzie, ponieważ Francuzi są niezmiernie chciwi). Ils grognent toujours – zrzędzą nieustannie. Spróbujcie o coś ich zapytać: Sais pas moi – nie wiem – i wydymają wargi, jakby chcieli udać pierdnięcie.
Są źli, zabijają z nudów. Francja to jedyny kraj, którego obywatele przez wiele lat zajmowali się wzajemnym ucinaniem sobie głów. Na szczęście Napoleon ukierunkował tę furię na inne narody, ustawił Francuzów w kolumny i wysłał ich, by pustoszyli Europę.
Szczycą się posiadaniem państwa, które zwą potężnym, lecz przez cały czas usiłują je obalić. Żaden inny naród nie potrafi tak sprawnie wznosić barykad z jakiegokolwiek powodu i przy każdym powiewie wiatru, często nie wiedząc nawet zupełnie dlaczego, i manifestować na ulicy za przykładem najgorszych mętów. Francuz nie wie dobrze, czego chce; wie tylko doskonale, że nie chce tego, co ma. Aby to przekonanie wyrazić, bezustannie śpiewa piosenki.
Francuzi sądzą, że cały świat mówi po francusku. Przed kilkudziesięciu laty dowiódł tego ów Lucas, prawdziwy geniusz: trzydzieści tysięcy fałszywych dokumentów własnoręcznie sporządzonych na starym papierze – wyklejkach wyciętych z książek i wyniesionych po kryjomu z Biblioteki Narodowej – napisanych imitacją różnych charakterów pisma, choć nie tak dobrą jak ta, która byłaby moim dziełem… Sprzedał ich Bóg wie ile za ciężkie pieniądze temu durniowi Chasles’owi (wybitny matematyk – powiadają – i członek Akademii Nauk, ale wielki bałwan). No i nie tylko Chasles, ale i wielu innych jego kolegów z Akademii uwierzyło, że swoje listy pisali po francusku Kaligula, Kleopatra i Juliusz Cezar, że po francusku korespondowali ze sobą Pascal, Newton i Galileusz – a przecież nawet dzieci wiedzą, że uczeni w tamtych czasach posługiwali się łaciną. Francuscy mędrcy nie mieli pojęcia, że inne narody nie mówią tak samo jak Francuzi. Ponadto te sfałszowane