okradać się wzajemnie, bo żaden lepiej sytuowany mieszczanin (z wyjątkiem może jakiegoś przyjezdnego próżniaka) nie ośmieliłby się tam przyjść. Ja byłbym dobrym łupem, gdybym nie chodził krokiem wojskowego, wywijając laską; zresztą miejscowi kieszonkowcy mnie znali, niektórzy kłaniali mi się nawet, tytułując mnie kapitanem – musieli myśleć, że jakimś sposobem należę do ich podejrzanego światka, a kruk krukowi oka nie wykole. Były też przywiędłe prostytutki, które gdyby jeszcze ładnie wyglądały, pracowałyby w brasseries à femmes, a teraz liczyły tylko na szmaciarzy, łobuzów i śmierdzących handlarzy utylizowanym tytoniem – ale ujrzawszy porządnie ubranego pana w lśniącym cylindrze, mogłyby się ośmielić i nawet chwycić cię za ramię, podchodząc tak blisko, że poczułbyś obrzydliwy zapach najtańszych perfum zmieszany z wonią potu. Takie przeżycie byłoby zbyt przykre (nie chciałem śnić o nich w nocy), kiedy więc widziałem, że któraś się zbliża, wprawiałem laskę w ruch obrotowy, jakbym chciał stworzyć wokół siebie strefę chronioną i niedostępną, co one pojmowały od razu, bo były przyzwyczajone do posłuszeństwa i dla kija żywiły respekt.
W tym tłumie kręcili się także wywiadowcy prefektury policji, werbując swoich mouchards, czyli konfidentów, lub zbierając w locie cenne informacje o przygotowywanych łotrostwach, o których jeden złoczyńca mówił drugiemu zbyt głośnym szeptem w przekonaniu, że jego głos zginie w ogólnym hałasie. Szpicli rozpoznawało się jednak natychmiast, bo mieli strasznie zakazane gęby. Tylko oni wyglądali na łotrów, żaden prawdziwy łotr na takiego nie wygląda.
Teraz po placu Maubert jeżdżą nawet tramwaje, człowiek nie czuje się już jak u siebie w domu. Są tam jednak jeszcze osobnicy, którzy mogą się przydać, trzeba tylko umieć ich rozpoznać. Stoją na rogach, w drzwiach kawiarni Maître-Albert albo w jednej z przyległych uliczek. W każdym razie Paryż nie jest już taki jak kiedyś, odkąd z każdego kąta widać w oddali ten szpikulec – wieżę Eiffla.
Dosyć, nie jestem sentymentalny, istnieją też inne miejsca, gdzie mogę zawsze znaleźć to, czego mi potrzeba. Wczoraj rano potrzebowałem mięsa i sera, znalazłem je jeszcze na placu Maubert.
Kupiłem ser i zatrzymałem się przed swoim sklepem mięsnym, bo zobaczyłem, że jest otwarty.
– Co to, otworzył pan we wtorek? – spytałem rzeźnika, wchodząc.
– Panie kapitanie, przecież dzisiaj środa – odpowiedział z uśmiechem.
Zmieszałem się i przeprosiłem. Dodałem, że z wiekiem traci się pamięć. On na to, że jestem nadal młodzieniaszkiem i że każdy może być trochę roztargniony, jeśli zbyt wcześnie się obudzi. Wybrałem mięso, zapłaciłem, nie wspominając nawet, że mógłby policzyć nieco taniej – to jedyny sposób na pozyskanie sobie szacunku sprzedawców.
W drodze powrotnej zastanawiałem się, jaki to właściwie jest dzień tygodnia. Wszedłem na piętro do sypialni, aby zdjąć wąsy i brodę, jak robię zwykle, kiedy mam być sam. Dopiero wtedy uderzyło mnie coś, co wydawało się nie na miejscu. Na wieszaku obok komody wisiał ubiór – sutanna, bez żadnej wątpliwości księża sutanna. Zbliżyłem się i spostrzegłem, że na komodzie leży peruka koloru kasztanowego, wpadającego prawie w blond.
Kiedy już zacząłem się zastanawiać, jakiego aktorzynę ostatnio gościłem, uświadomiłem sobie, że ja również występuję w masce, bo noszone przeze mnie wąsy i broda nie są przecież moje. Byłem więc kimś, kto przebiera się raz za zamożnego dżentelmena, a raz za duchownego? Dlaczego jednak zapomniałem zupełnie o tym drugim wcieleniu? A może z jakiegoś powodu (na przykład dlatego, że wisi nade mną nakaz aresztowania) maskowałem się za pomocą wąsów i brody, a jednocześnie udzielałem u siebie schronienia komuś, kto przebierał się za księdza? Jeśli jednak ten fałszywy ksiądz (prawdziwy nie nosiłby peruki) mieszkał ze mną, to gdzie sypiał, bo przecież w domu było tylko jedno łóżko. Zresztą może nie mieszkał u mnie, tylko z jakiegoś powodu schronił się tu wczoraj i zostawił swoje przebranie, sam zaś poszedł sobie Bóg wie dokąd robić Bóg wie co.
W głowie czułem pustkę. Wydawało mi się, że widzę coś, co powinienem pamiętać, lecz czego nie pamiętam, coś, co należało jakby do wspomnień innej osoby. Sądzę, że „wspomnienia innej osoby” są sformułowaniem właściwym. W tamtej chwili odnosiłem wrażenie, że jestem kimś innym, kto obserwuje siebie samego z zewnątrz. Ktoś obserwował Simoniniego, który nagle zdał sobie sprawę, że nie wie dokładnie, kim jest.
Spokój, zastanówmy się – powiedziałem sobie. Nie było nieprawdopodobne, że jako indywiduum, które pod pretekstem sprzedawania rupieci fałszuje dokumenty i mieszka w jednej z najbardziej podejrzanych dzielnic Paryża, udzielałem schronienia komuś wmieszanemu w nieczyste kombinacje. Nie wydawało mi się jednak normalne, że zapomniałem, kto to mógł być.
Poczułem, że muszę się zabezpieczyć; moje własne mieszkanie stało się nagle miejscem nieznanym, kryjącym może więcej tajemnic. Zacząłem je badać, jakby należało do kogoś innego. Po wyjściu z kuchni – na prawo sypialnia, na lewo salon ze swojskimi meblami. Pootwierałem szuflady biurka mieszczące moje narzędzia pracy: pióra, buteleczki z atramentami, białe jeszcze (lub żółte) kartki rozmaitego formatu i z różnych epok. Na regałach, oprócz książek, pudełka pełne moich dokumentów i stare tabernakulum z orzecha. Usiłowałem właśnie sobie przypomnieć, do czego służyło, gdy z dołu dobiegł mnie dźwięk dzwonka. Zszedłem po schodach, aby przepędzić natręta, ale zobaczyłem znajomą mi chyba staruszkę.
Powiedziała przez szybę:
– Przysyła mnie Tissot.
Musiałem więc ją wpuścić; Bóg wie dlaczego wybrałem sobie hasło takie, a nie inne.
Weszła i rozwiązała zawiniątko, które przyciskała do piersi. Ujrzałem ze dwadzieścia hostii.
– Ksiądz Dalla Piccola powiedział mi, że pana interesują.
Niespodzianie dla samego siebie powiedziałem: „Oczywiście”, i spytałem po ile. Dziesięć franków od sztuki, odrzekła staruszka.
– Oszalała pani – zareagowałem, kierowany instynktem kupca.
– To pan oszalał, odprawia pan czarne msze. Myśli pan, że łatwo jest oblecieć w trzy dni dwadzieścia kościołów, przyjmować komunię, dbając, żeby mieć sucho w ustach, klękać, zakrywając twarz rękami, wyjmować hostie z ust, uważając, żeby ich nie zaślinić, wkładać do torebki na piersi – a wszystko tak, żeby niczego nie spostrzegli ani proboszcz, ani ludzie obok? Nie mówiąc już o świętokradztwie i o piekle, które mnie czeka. Jeżeli więc pan reflektuje, proszę dwieście franków, albo idę do księdza Boullana.
– Ksiądz Boullan umarł, widocznie już dawno nie zajmowała się pani hostiami – odrzekłem jej prawie machinalnie. Potem zdecydowałem, że przy zamieszaniu, jakie mam w głowie, powinienem iść za instynktem, zbytnio się nie zastanawiając. – Już dobrze, biorę – powiedziałem i zapłaciłem jej. Zrozumiałem teraz, że trzeba włożyć opłatki do tabernakulum w pracowni i czekać na klienta amatora. Robota taka sama jak inne.
Właściwie wszystko wydawało mi się codzienne, dobrze znane. A jednak czułem wokół siebie jakby zapach czegoś złowieszczego, czego nie umiałem określić.
Wróciłem na górę do pracowni i spostrzegłem, że w głębi znajdują się zasłonięte kotarą drzwi. Odsunąłem ją, wiedząc już, że wejdę do korytarza tak ciemnego, iż będzie mi potrzebna lampa. Korytarz przypominał magazyn akcesoriów teatralnych albo zaplecze sklepu handlarza starzyzną na rynku Temple. Na ścianach wisiały najrozmaitsze ubiory: wieśniaka, karbonariusza, gońca, żebraka, żołnierza. Obok ubiorów – pasujące do nich uczesania. Na tuzinie modeli głowy, ustawionych w szeregu na drewnianej konsoli, umieszczono tyleż peruk. W głębi korytarza stała coiffeuse podobna do toalet w garderobach aktorów, a na niej tłoczyły się słoiczki z blanszem i różem, czarne i ciemnoniebieskie kredki, zajęcze łapki, puszki