znosili i trochę się z niego podśmiewali, nakazywał: „Wyjmijcie kartki i długopisy!”, a nieprzygotowani uczniowie milkli, przestraszeni kartkówką — całą klasę ogarniała wtedy cisza, zakłócana jedynie szelestem kartek wydzieranych z zeszytów; nauczyciel nie znosił tego dźwięku i krzyczał ochryple: „Nie drzyjcie zeszytów! Ma być papier podaniowy! Ten, kto niszczy zeszyty, trwoni majątek narodowy, nie jest Turkiem, niegodziwcy, zaraz postawię wam pały!”. I stawiał.
Drobne odkrycie: o północy, w ciszy przerywanej jedynie przez agregat lodówki, włączający się z bezczelnym rumorem w nieregularnych odstępach czasu, grzebiąc po raz kolejny w szafie z ubraniami, obok ciemnozielonych pantofli na wysokim obcasie, których Rüya nie zabrała ze sobą, Galip dostrzegł jakąś powieść detektywistyczną, przetłumaczoną na turecki. Nie zainteresowałaby go może, wszak w domu były ich setki, lecz jego dłoń, przez całą noc penetrująca dna szaf i wnętrza szuflad, machinalnie zaczęła przewracać strony książki w czarnej okładce ozdobionej wizerunkiem oczu, a wtedy spomiędzy kartek wysunęło się zdjęcie wycięte z czasopisma drukowanego na kredowym papierze. Przedstawiało nagiego, przystojnego mężczyznę. Galip instynktownie spojrzał na jego męskość, natychmiast porównał ją z własną i pomyślał: „Musiała wyciąć to z jakiegoś zagranicznego magazynu kupionego u Alâaddina!”.
Skojarzenie: Rüya wiedziała, że Galip nie lubi kryminałów i nawet nie bierze ich do ręki. Nie potrafił spędzać czasu („Po prostu spędzam czas”, zwykła mawiać Rüya, wrzucając do ust orzeszek lub inną przekąskę kupioną wraz z książką u Alâaddina) w tym sztucznym do bólu świecie, w którym Anglicy byli do przesady angielscy, a jeśli ktoś był gruby, to od razu monstrualnie, i w którym wszystkie przedmioty i ludzie, z przestępcami i ich ofiarami włącznie, służyli wyłącznie jako wskazówki lub fałszywe tropy, aż zupełnie przestawali przypominać siebie. Pewnego razu powiedział Rüyi, że mógłby przeczytać tylko taką powieść, której autor nie wiedziałby, kto jest mordercą. W ten sposób przedmioty i bohaterowie nie byliby przez pisarza zmuszani do udawania, że są wskazówkami, prawdziwymi czy fałszywymi, przestaliby być wytworami jego fantazji, a stali się odzwierciedleniem rzeczywistych przedmiotów i osób. Rüya, znająca książki detektywistyczne o wiele lepiej niż Galip, zastanawiała się kiedyś, jak autorowi udaje się zapanować nad obfitością szczegółów. W tego rodzaju powieściach każdy z nich służy przecież jakiemuś celowi.
Szczegóły: nim wyszła z domu, Rüya spryskała obficie (wciąż było to czuć) ubikację, kuchnię i przedpokój środkiem owadobójczym, z którego etykiety straszyły wielki karaluch i trzy małe prusaki. Włączyła urządzenie zwane elektrycznym junkersem, by nagrzać wody (zapewne z roztargnienia — w czwartki bowiem w kamienicy pojawiała się w kranach ciepła woda), przejrzała gazetę „Milliyet” (papier był nieco wymięty) i ołówkiem, który następnie zabrała ze sobą, częściowo rozwiązała krzyżówkę, wpisując w jej pola: grobowiec, interwał, miesiączek, trudny, podział, sekretny, opium, słuchaj. Zjadła śniadanie (biały ser, chleb i herbata), ale nie pozmywała naczyń. Wypaliła dwa papierosy w sypialni i cztery w salonie. Włożyła palto w tym samym kolorze co jej włosy. Zabrała ze sobą tylko niektóre zimowe ubrania, część kosmetyków do makijażu (choć, jak twierdziła, niszczyły cerę), kapcie, książki, które właśnie czytała, wiszący dotąd na gałce szuflady pusty breloczek do kluczy (wierzyła, że przynosi jej szczęście), naszyjnik z pereł — jedyną biżuterię, jaką posiadała — i szczotkę do włosów z lusterkiem na odwrotnej stronie. Wszystko to zapakowała zapewne do starej walizki średniej wielkości, otrzymanej w prezencie od ojca (stryj Melih przywiózł ją z Maghrebu) na podróż, w którą nigdy się nie wybrali. Domknęła drzwi szaf (niektóre musiała pewnie dopchnąć nogą), dosunęła szuflady, położyła na miejsce różne drobiazgi, rozrzucone tu i tam, i bez śladu jakichkolwiek wątpliwości napisała list pożegnalny — w koszu na śmieci i popielniczkach nie było żadnych resztek brudnopisu.
Być może nie powinien nazywać go listem pożegnalnym. Nie napisała, że wróci, ale nie wspomniała też, że nie wróci. Jakby porzucała nie Galipa, lecz dom. W czterech słowach: „wytłumaczysz to jakoś rodzicom”, proponowała mu wręcz rodzaj współudziału, na który natychmiast się zgodził. Był wdzięczny, że nie rzuciła mu w twarz powodów, dla których odeszła, a cały ten spisek był pewnym pocieszeniem — bądź co bądź stawał się wspólnikiem Rüyi. Otuchy dodawała też obietnica, złożona przez nią również w czterech słowach: „odezwę się do ciebie”. Ale do rana się nie odezwała.
Przez całą noc rury wodociągowe i kanalizacyjne wydawały rozmaite dźwięki: wycia, jęki, bulgoty i westchnienia. Śnieg padał z przerwami. Ulicą przejechał z wózkiem sprzedawca bozy20, by więcej się nie pojawić. Zielony podpis Rüyi i Galip przypatrywali się sobie całymi godzinami. Znajdujące się w mieszkaniu przedmioty i cienie przybrały nową tożsamość, dom stał się innym domem. „No proszę, żyrandol, od trzech lat zwisający z sufitu, przypomina pająka!”, Galip nie potrafił ukryć zdziwienia. Chciał zasnąć — być może miał nadzieję, że przyśni mu się coś optymistycznego — ale nie mógł. Przez całą noc w regularnych odstępach czasu zaczynał wciąż od nowa dopiero co zakończone poszukiwania (czy zajrzał do pudła na dnie szafy z ubraniami? — zajrzał, chyba tak — chyba jednak nie zajrzał — nie, nie zajrzał — powinien teraz jeszcze raz wszędzie zajrzeć), sprawdzał też w nowych miejscach. W trakcie tych poszukiwań, prowadzonych bez większej nadziei, trzymając w ręku klamrę starego paska Rüyi, z którym wiązało się tyle wspomnień, albo pusty futerał po jej dawno zagubionych okularach przeciwsłonecznych, nagle uświadamiał sobie, że to, co robi, do niczego nie prowadzi (jakże nieprawdziwi byli ci detektywi z książek, jakimi optymistami byli pisarze podszeptujący im do ucha celne wskazówki!). Niczym uważny muzealnik sporządzający inwentarz kolekcji odkładał wtedy ostrożnie na miejsce przedmiot, który trzymał w dłoni, a nogi same wiodły go jak lunatyka do kuchni — otwierał lodówkę, grzebał w niej chwilę, niczego z niej jednak nie wyjmował, po czym szedł do salonu i zasiadał w ulubionym fotelu Rüyi, by po chwili rozpocząć od nowa rytuał poszukiwań.
Owej nocy, gdy został porzucony i siedział samotnie w fotelu, naprzeciwko którego zasiadał przez trzy lata ich małżeństwa i obserwował, jak Rüya z pasją i przyjemnością czyta kryminały, kiwając przy tym nerwowo nogą, jak przeczesuje palcami włosy i od czasu do czasu wzdycha głęboko, gdy odwraca kartki, miał przed oczami wciąż ten sam obraz. Nie, nie było to wspomnienie z lat licealnych, gdy był świadkiem, jak Rüya w towarzystwie pryszczatych chłopaków, którym wąs zaczął się sypać wcześniej niż Galipowi i którzy wcześniej niż on nauczyli się palić papierosy, idzie do cukierni, gdzie po blatach stolików bezczelnie przechadzają się zblazowane karaluchy, ani to trzy lata późniejsze, gdy w sobotnie popołudnie, zaszedłszy do nich na górę („Wpadłem, by zapytać, czy macie przypadkiem niebieską etykietkę?”), ujrzał, jak ciocia Suzan robi makijaż przy starej, odrapanej toaletce, a Rüya ze zniecierpliwieniem spogląda na zegarek i kiwa nerwowo nogą, ani późniejsze o kolejne trzy lata wspomnienie narastającego poczucia własnej bezwartościowości („Mam asymetryczne rysy twarzy, dwie lewe ręce, zbyt bladą cerę, mówię niewyraźnie”), klęski i samotności, gdy Rüya, pobladła i zmęczona, oznajmiła, że — absolutnie nie z politycznych pobudek — wyszła za mąż za młodego lewackiego aktywistę, podziwianego za odwagę i oddanie sprawie, który opublikował pod własnym nazwiskiem pierwsze polityczne „analizy” w pisemku „Zorza Pracy”. Ale zamiast tych obrazów przed oczyma jawił mu się jedynie symbol zmarnowanego życia, niewykorzystanych okazji i zaprzepaszczonych możliwości: światła sklepu Alâaddina, przedzierające się przez padający śnieg i oświetlające pokryty bielą chodnik.
Półtora roku po tym, jak stryj Melih z rodziną wprowadził się na poddasze (co oznacza, że oboje z Rüyą uczyli się wtedy w trzeciej klasie szkoły podstawowej), w pewien piątek, gdy z placu Nişantaşı dochodziły odgłosy tramwajów i samochodów, przejeżdżających ulicami w zimowy wieczór, wynaleźli nową grę, która powstała z wymieszania