stwierdził: „Mój ojciec zawsze wierzył w to, że jego manekiny znajdą się kiedyś na wystawach”, i dodał: „Ojciec nigdy nie stracił nadziei, że nasz naród stanie się kiedyś na tyle szczęśliwy, by przestać naśladować innych”, pomyślałem, że ten tłum figur z całej duszy pragnie wyjść wraz ze mną na powierzchnię z tej piwnicy cuchnącej stęchlizną i żyć szczęśliwie tak jak my, patrząc w promieniach słońca na innych ludzi, naśladując ich i próbując stać się kimś innym.
To pragnienie, jak się później dowiedziałem, nie do końca pozostało niespełnione! Pewien właściciel sklepu, lubujący się w osobliwościach (wiedząc być może, że uda mu się wytargować niską cenę), zakupił kilka figur z pracowni. Niestety, wystawione w witrynie manekiny pozami i gestami tak przypominały ludzi po drugiej stronie szyby, przechodniów mijających sklep, tak były prawdziwe, tak nasze, tak swojskie, że nikt nie zwrócił na nie uwagi. Skąpy sklepikarz pociął je więc piłą na części. Gdy przestała istnieć integralność nadająca znaczenie ich gestom, pozostały po prostu ręce, nogi i stopy, które — ustawione na malutkiej wystawie malutkiego sklepu — długie lata służyły do prezentowania klienteli z Beyoğlu rękawiczek, parasolek, botków i pantofli.
A czy imię musi coś znaczyć?
Lewis Carroll, Po drugiej stronie lustra
(przeł. Robert Stiller)
Gdy po bezsennej nocy Galip wyszedł z domu i znalazł się na ulicy, z ostrego blasku bieli, pokrywającej jednolicie ołowianoszare zazwyczaj Nişantaşı, wywnioskował, że śniegu napadało więcej, niż przypuszczał. Wypełniający chodniki tłum zdawał się nie wiedzieć o zwisających z dachów i gzymsów kamienic ostro zakończonych, przezroczystych soplach lodu. Galip zaszedł do Banku Trudu („Banku Brudu”, mawiała Rüya, ilekroć wspomniała wiszące nad placem Nişantaşı smog, kurz i kłęby szaroniebieskiego dymu, wydobywające się z rur wydechowych samochodów i kominów domów), gdzie dowiedział się, że w ciągu ostatnich dziesięciu dni Rüya nie pobrała ze wspólnego konta żadnych poważniejszych kwot, że kaloryfery w budynku banku nie działają i że wszyscy są szczęśliwi, gdyż jedna z mocno wymalowanych pracownic wygrała na loterii niewielką sumę. Minął kwiaciarnię o zaparowanych szybach, pasaże, w których znikali chłopcy roznoszący herbatę, oraz Liceum Postępu w Şişli, do którego chodzili oboje z Rüyą, i przeszedł pod przypominającymi zjawy kasztanowcami o gałęziach pokrytych lodem, by dotrzeć w końcu do sklepu Alâaddina. Sprzedawca, w niebieskiej czapce z pomponem — tej samej, którą dziewięć lat wcześniej Celâl opisał w jednym ze swoich felietonów — wycierał nos.
— Witaj, Alâaddinie, jak się masz, czyżbyś był chory?
— Przeziębiłem się.
Starannie wymawiając tytuły, Galip poprosił o kilka lewicowych tygodników politycznych, do których pisywał niegdyś były mąż Rüyi, niekoniecznie zgadzający się z prezentowanymi w nich poglądami. Alâaddin z dziecinnym, lekko przestraszonym i podejrzliwym, ale bynajmniej nie wrogim wyrazem twarzy powiedział, że czytują je wyłącznie studenci.
— Na co ci one? — zapytał.
— Będę rozwiązywał krzyżówki! — odpowiedział Galip.
Alâaddin zaśmiał się krótko na znak, że zrozumiał dowcip, po czym dodał:
— Ależ chłopie, w nich nie ma krzyżówek! — W jego głosie pobrzmiewał autentyczny żal nałogowego miłośnika tego rodzaju rozrywki. — Nowe numery tych dwóch właśnie się ukazały, weźmiesz je?
— A daj — odpowiedział Galip i niczym staruszek kupujący potajemnie świerszczyki z rozebranymi panienkami, dodał szeptem: — Zawiń je wszystkie w jakąś gazetę!
W autobusie do Eminönü poczuł, że paczka, którą trzymał w ręku, stała się dziwnie ciężka, a jednocześnie ogarnęło go inne osobliwe uczucie, że ktoś go obserwuje. Nie był to jednak nikt ze współpasażerów, gdyż ci, kołysząc się jak w łodzi na wzburzonym morzu, w zamyśleniu wyglądali przez okna na zaśnieżone ulice i spieszących nimi przechodniów. W tym momencie Galip zauważył, że ze strony starej gazety „Milliyet”, w którą Alâaddin zawinął polityczne pisemka, spogląda na niego Celâl — jego fotografia zamieszczona była obok tytułu felietonu. Od tylu lat widywał ją codziennie; tym razem jednak było w niej coś niepokojącego — spojrzenie Celâla wydawało się mówić: „Wiem, ktoś ty, i nie spuszczam cię z oka!”. Galip zakrył palcem to „oko”, które zaglądało mu w głąb duszy, ale i tak przez całą długą drogę autobusem wciąż czuł jego obecność.
Gdy tylko znalazł się w kancelarii, zadzwonił do Celâla, lecz znowu go nie zastał. Wyjął lewicowe czasopisma z gazety i odłożywszy ją starannie na bok, zabrał się do lektury. Kiedy odwracał ich strony, czuł znów dawno zapomniane podniecenie, napięcie, oczekiwanie na zbliżający się dzień zwycięstwa i wyzwolenia, który miał być niczym dzień Sądu Ostatecznego i na którego nadejście stracił już nadzieję, ba, nie pamiętał nawet, kiedy ją stracił. Potem spędził dłuższą chwilę na wydzwanianiu do starych znajomych, których nazwiska wypisał na odwrocie pożegnalnego listu Rüyi, co przywołało kolejne wspomnienia — te wydały mu się pociągające i niewiarygodne, jak filmy oglądane w dzieciństwie w letnich kinach, wciśniętych pomiędzy ściany meczetów a ogródki herbaciarni.
Owe czarno-białe obrazy wyprodukowane w wytwórniach przy ulicy Yeşilçam24 miały często tak nielogiczne scenariusze, że Galip albo w ogóle nie rozumiał, o co w nich chodzi, albo nabierał podejrzeń, że ogląda jakiś czysto baśniowy świat, pełen bogatych i okrutnych ojców, biedaków tak uczciwych i dobrych, że do rany przyłóż, kucharzy, służących i samochodów „skrzydlaków” (Rüya twierdziła, że desoto o tych samych numerach rejestracyjnych widziała już w jakimś filmie), a wtedy widok innego widza szlochającego na krzesełku obok wprawiał go w zdumienie i — tak, uwaga, właśnie w tej chwili — nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, proszę bardzo, hokus-pokus, zaczynał ze łzami w oczach dzielić ból oglądanych na ekranie smutnych i bladych pozytywnych postaci, cierpiących katusze dzielnych i ofiarnych bohaterów.
Chcąc zebrać teraz więcej informacji o równie nierzeczywistym, czarno-białym świecie drobnych lewackich frakcji, które to wiadomości na pewno mu się przydadzą, gdy odnajdzie już Rüyę i jej byłego męża, Galip postanowił zadzwonić do kolegi, kolekcjonującego wszelkie polityczne periodyki.
— Wciąż zbierasz czasopisma, prawda? — zapytał śmiało. — Mam klienta w tarapatach; czy zgodzisz się, bym popracował trochę w twoim archiwum, żeby przygotować obronę?
— Oczywiście — odpowiedział Saim, jak zawsze pełen dobrej woli i zadowolony, że ktoś interesuje się jego zbiorami. Galip miał wpaść do niego o wpół do ósmej wieczorem.
Do zmroku pracował w kancelarii. Kilkakrotnie dzwonił do Celâla — bez skutku. Po każdej rozmowie z sekretarką, która niezmiennie odpowiadała, że pan Celâl albo jeszcze nie przyszedł, albo właśnie wyszedł, Galipa ponownie ogarniało uczucie, że z kawałka gazety, położonego na regale odziedziczonym po stryju Melihu, „oko” Celâla stale go obserwuje. Także wtedy, gdy z ust nadmiernie otyłej matki (w torebce miała pełno opakowań leków) i równie grubego syna, stale wchodzących sobie nawzajem w słowo, wysłuchiwał opowieści o kłótni pomiędzy udziałowcami sklepu na Wielkim Bazarze, oraz wtedy, gdy wyjaśniał nie zdejmującemu z nosa czarnych okularów policjantowi z drogówki, który zamierzał wytoczyć państwu proces o źle wyliczony staż pracy, że zgodnie z obowiązującymi przepisami dwa lata spędzone w szpitalu psychiatrycznym nie są liczone do wysługi lat — czuł w pokoju obecność Celâla.