Orhan Pamuk

Czarna księga


Скачать книгу

w sypialni Babci (stanął najpierw na podłokietniku fotela, a potem ostrożnie na jego oparciu) i tam się schował. W ciemności, przekonany, że Rüya nigdy go nie znajdzie, zaczął sobie wyobrażać, jak kuzynka go szuka, tak intensywnie, że niemal poczuł ból, jaki sprawiło Rüyi jego zniknięcie. Zapewne zbierało jej się na płacz, nudziła się, ze łzami w oczach prosiła Galipa, by wyszedł już ze swej kryjówki w mrocznym pokoju! Po długim oczekiwaniu, ciągnącym się bez końca jak dzieciństwo, Galip nie wytrzymał; nie przejmując się, że jego niecierpliwość psuje grę, nagle zeskoczył z szafy i kiedy przyzwyczaił oczy do przygaszonego światła lampy, wyruszył na poszukiwanie Rüyi. Obszedł po kolei wszystkie piętra, aż w końcu z poczuciem przegranej i dziwnym wrażeniem, jakby stał się duchem, postanowił zapytać o nią Babcię. „Och, cały jesteś w kurzu! — zawołała. — Gdzie się podziewałeś? Szukali cię!”. „Celâl przyszedł — wtrącił Dziadek. — Poszli z Rüyą do sklepu Alâaddina”. Galip natychmiast podbiegł do okna — zimnego, mrocznego, granatowego okna. Na zewnątrz padał śnieg, ciężki, jakby pełen bólu; wydawał się przyzywać go do siebie. Z widocznego w oddali sklepu Alâaddina, spośród zabawek, ilustrowanych czasopism, piłek, jo-jo, kolorowych butelek i czołgów, wypływało światło o tej samej barwie, co cera Rüyi, i delikatnie odbijało się od śniegu pokrywającego chodnik.

      Owej nocy, która wydawała się trwać i trwać, Galip za każdym razem, gdy przypominał sobie ten obraz sprzed dwudziestu czterech lat, z niesmakiem czuł, że znów narasta w nim, niczym kipiące w garnku mleko, taka sama niecierpliwość, jaka ogarnęła go dwadzieścia cztery lata wcześniej: gdzie jest ta cząstka życia, którą zaprzepaścił? Słyszał niemilknące, drwiące tykanie zegara z wahadłem, niegdyś odmierzającego nieskończoność w przedpokoju dziadków — tuż po ślubie, ogarnięty pragnieniem ożywienia wspomnień z dzieciństwa, legend ich wspólnej przeszłości, Galip przyniósł go z mieszkania cioci Hâle i z entuzjazmem powiesił na ścianie ich szczęśliwego gniazdka. W ciągu trzech lat wspólnej egzystencji to nie Galip, lecz Rüya wciąż się skarżyła, że omijają ją radości i przyjemności nieznanego życia w jakimś innym, nieokreślonym miejscu.

      Rano wychodził do pracy, a wieczorem wracał do domu, przepychając się w autobusach i dolmuszach wśród tłumu anonimowych mrocznych twarzy, bezpańskich łokci i kolan. Za dnia, pod pretekstem wywołującym u Rüyi pogardliwe skrzywienie ust, telefonował do niej raz czy dwa razy, wieczorem zaś, po powrocie do ciepłego domu, z liczby i rodzaju wypalonych papierosów, których niedopałki znajdował w popielniczce, z położenia mebli i przedmiotów, pojawienia się nowych rzeczy oraz odcienia cery Rüyi potrafił niemal bezbłędnie, przynajmniej z grubsza, wywnioskować, co robiła cały dzień. Gdyby w chwili zadowolenia (nader rzadkiej) albo podejrzliwości zdecydował się, tak jak to sobie wyobrażał poprzedniej nocy, wzorem mężów z zachodnich filmów zapytać żonę wprost, co tego dnia robiła w domu, co w ogóle robiła, oboje poczuliby niepokój, jakby weszli na śliski, niepewny teren, nigdy nie pokazywany w filmach — ani zagranicznych, ani krajowych. Istnienie takiego ukrytego, tajemniczego i niebezpiecznego terenu w życiu istoty pozbawionej osobowości, w statystykach i biurokratycznych klasyfikacjach zwanej gospodynią domową (czyli kobiety zajętej dziećmi i proszkami do prania, z jaką nigdy jednak nie utożsamiał Rüyi), Galip odkrył dopiero po ślubie.

      Miał świadomość, że ten tajemniczy, śliski teren, porośnięty gąszczem tajemniczych roślin i przerażających kwiatów, jest — tak samo jak ów niepojęty ogród w głębinach umysłu Rüyi — całkowicie dla niego niedostępny. Teren ten był tematem i celem każdej reklamy mydła i proszku do prania, fotopowieści, plotkarskich wiadomości zaczerpniętych z zagranicznych czasopism, programów radiowych i kolorowych dodatków do codziennych gazet, lecz krył się gdzieś daleko poza nimi, tajemniczy i nieosiągalny. Czasem, gdy pod wpływem niewytłumaczalnego natchnienia zaczynał się zastanawiać na przykład, jak i dlaczego nożyczki do papieru znalazły się w miedzianym kociołku stojącym na kaloryferze w przedpokoju, albo gdy podczas niedzielnej przechadzki napotykali przypadkiem znajomą, z którą od lat nie miał kontaktu, choć wiedział, że Rüya często się z nią widuje, przez chwilę czuł się zaskoczony, że natrafił na oznakę istnienia tej śliskiej jak jedwab krainy, na jej tajemniczy ślad, i zatrzymywał się na moment, jakby stanął twarzą w twarz z zepchniętym do podziemia tajnym bractwem, które nie może już dłużej pozostawać w ukryciu. Tym, co go przerażało, była łatwość, z jaką ta tajemnica, niczym członkostwo w zakazanym stowarzyszeniu, ogarniała rzesze anonimowych istot zwanych gospodyniami domowymi, szczególnie zaś niepokojący wydał mu się fakt, że wszystkie zachowywały się tak, jakby te ich sekrety, tajemne rytuały, wspólne przestępstwa, radości i przygody wcale nie istniały, a w dodatku robiły to zupełnie szczerze, jakby nie zamierzały czegokolwiek ukrywać. Niczym tajemniczy harem, zamknięty na klucz i pilnowany przez agów eunuchów21, ów niedostępny teren wydawał mu się pociągający i odstręczający zarazem. Skoro wszyscy mieli świadomość jego istnienia, być może nie był aż tak przerażający jak nocny koszmar, ale ponieważ nigdy nie został nazwany ani opisany, dla nikogo nie stał się — mimo że był przekazywany z pokolenia na pokolenie — źródłem dumy, pewności siebie i poczucia zwycięstwa; było w nim coś smutnego. Czasem Galip miał wrażenie, że obszar ten jest czymś w rodzaju straszliwej klątwy, nieszczęściem ciągnącym się za wszystkimi członkami rodziny; obserwował jednak, jak wiele kobiet po ślubie, urodzeniu dzieci czy z jakichkolwiek innych niezrozumiałych względów rezygnuje z pracy zawodowej i zgłasza akces do owego tajemniczego bractwa, i był skłonny uznać, że przynależność do niego może być kusząca. Wydawało mu się, że u sporej liczby kobiet, które postanowiły uwolnić się od tego przekleństwa, stać się kimś innym, z wielkim trudem znalazły zajęcie i zaczęły pracować, dostrzega pragnienie powrotu do tajnych ceremoniałów, magicznych momentów, niepojętych, śliskich jak jedwab i mrocznych krain. Czasem, kiedy Rüya niespodziewanie zaczynała się śmiać do rozpuku z jego dowcipu czy gry słów albo gdy z podobną radością pozwalała, by jego nieporadne dłonie błądziły po lesie jej rudych włosów, czyli w jednym z tych momentów niemal nierzeczywistego poczucia bliskości łączącej męża i żonę, kiedy przeszłość i przyszłość przestają się liczyć, gdy tracą znaczenie ilustrowane czasopisma i opisywane w nich rytuały, Galip miał ochotę spytać żonę o coś związanego z tym tajemniczym terenem, zadać jej pytanie, co dziś robiła, co robiła w jakimś konkretnym momencie, oprócz tego, że zajmowała się praniem, zmywaniem, czytaniem powieści detektywistycznych i chodzeniem na spacery (lekarz powiedział, że nie będą mieli dzieci; Rüya zresztą nie wykazywała chęci, by czynić jakiekolwiek starania w tym względzie), lecz po tego rodzaju pytaniu wkradłby się między nich taki chłód, zaczęłaby ich wtedy dzielić taka przerażająca przepaść, a ponadto wypowiedziałby słowa tak obce językowi, którym posługiwali się między sobą, że w końcu o nic nie pytał, tylko pustym wzrokiem patrzył na Rüyę, tuląc ją w ramionach. „Znowu się tępo gapisz! Zrobiłeś się biały jak papier”, wołała wówczas Rüya, beztrosko powtarzając to, co matka mówiła Galipowi, gdy był mały.

      Po porannym wezwaniu na modlitwę udało mu się na chwilę zdrzemnąć w fotelu w salonie. Przyśniło mu się akwarium wypełnione zieloną (jak tamten długopis) cieczą, w której kołysały się japońskie rybki; w tym śnie Rüya i Vasıf rozmawiali o jakiejś pomyłce — okazało się, że głuchoniemy jest nie Vasıf, lecz Galip, ale nie wydawali się tym specjalnie zmartwieni, wszak wszystko się wkrótce ułoży!

      Kiedy Galip się obudził, usiadł za stołem i, tak samo jak mniej więcej dwadzieścia godzin wcześniej Rüya, zaczął szukać na blacie czystej kartki do pisania. I tak samo jak Rüya nie znalazł jej, więc osoby i miejsca, które przychodziły mu na myśl, zaczął spisywać po kolei na odwrocie pożegnalnego listu. Im dłużej pisał, tym lista stawała się dłuższa, a im była dłuższa, tym więcej nazwisk należało jeszcze na niej umieścić; budziła w Galipie irytację, ponieważ miał wrażenie, że imituje bohaterów kryminałów. Litery składające się na imiona i nazwiska dawnych chłopaków Rüyi, jej koleżanek