się i zobaczył Beate Lønn, która stanęła przy nim, uśmiechając się ironicznie.
Lekko skinął głową i spojrzał na zebranych. Może to i stara sztuczka, ale wciąż działała. Tam, gdzie przed kilkoma minutami widział tylko czarne wygasłe ognisko, Bellman zdołał tchnąć życie w żar. Hagen jednak wiedział, że ogień nie będzie się długo palić, jeżeli szybko nie dostarczy mu się pożywki w postaci jakiegokolwiek postępu.
Trzy minuty później Bellman zakończył spektakl i szeroko uśmiechnięty opuścił scenę przy wtórze oklasków. Hagen z obowiązku też klasnął kilka razy, walcząc jednocześnie z lękiem przed powrotem na mównicę. Miał świadomość, że popsuje ten show informacją, że grupa zostaje okrojona, zmniejszona do trzydziestu pięciu osób. Takie było polecenie Bellmana, ale ustalili, że sam im o tym nie powie. Hagen wystąpił naprzód, odłożył swoją teczkę, chrząknął, udał, że przerzuca jakieś papiery. W końcu podniósł głowę. Znów chrząknął i uśmiechnął się krzywo.
– Ladies and gentlemen, Elvis has left the building.
Cisza. Nikt się nie roześmiał.
– No cóż, mamy sporo rzeczy do zrobienia. Niektórzy z was zostaną przeniesieni do innych zadań.
Ognisko zgasło.
Kiedy Mikael Bellman wysiadał z windy w atrium Budynku Policji, mignęła mu przed oczami postać wsiadająca do sąsiedniej. Czyżby to był Truls? Niemożliwe, miał przecież kwarantannę po sprawie Asajewa. Bellman wyszedł głównymi drzwiami i przedarł się przez zamieć do czekającego na niego samochodu. Gdy przejmował gabinet komendanta okręgowego, wyjaśniono mu, że teoretycznie ma do dyspozycji kierowcę, ale jego trzej poprzednicy zrezygnowali z takiego przywileju, uznając, że byłby to zły sygnał, skoro na wszystkich innych frontach obowiązywały cięcia. Bellman odwrócił tę praktykę, mówiąc wprost, że nie pozwoli, by tego rodzaju socjaldemokratyczna małostkowość zakłócała efektywność jego dni pracy, i że za ważniejsze uważa zasygnalizowanie ludziom stojącym niżej w hierarchii, iż ciężka praca i awans wiążą się z pewnymi przywilejami. Rzecznik prasowy odciągnął go później na bok i zaproponował, że gdyby ktoś z mediów kiedyś o to spytał, to Mikael powinien raczej ograniczyć się do efektywności dnia pracy, natomiast fragment o przywilejach skreślić.
– Do ratusza – polecił, siadając z tyłu.
Samochód ruszył, objechał kościół na Grønland i skierował się w stronę hotelu Plaza i budynku Poczty, który mimo trwającej rozbudowy wokół Opery wciąż dominował w skromnej panoramie Oslo. Ale dzisiaj nie było żadnej panoramy, tylko śnieg, a w głowie Bellmana pojawiły się jednocześnie trzy niezależne od siebie myśli. Przeklęty grudzień. Przeklęta sprawa Vennesli. I przeklęty Truls Berntsen.
Mikael nie rozmawiał z Trulsem ani nawet nie widział go od początku października, kiedy to musiał zawiesić w pełnieniu obowiązków swojego przyjaciela z dzieciństwa i podwładnego. To znaczy chyba zauważył go w zeszłym tygodniu pod hotelem Grand w zaparkowanym samochodzie. Przyczyną kwarantanny były duże wpłaty gotówkowe na konto Trulsa, z których nie mógł – albo nie chciał – się wytłumaczyć. Mikael jako jego szef nie miał wyboru, chociaż oczywiście wiedział, skąd wzięły się te pieniądze – były wynagrodzeniem za robotę palacza, czyli niszczenie dowodów w sprawie narkotykowego gangu Rudolfa Asajewa. A ten idiota Truls po prostu wpłacił je na swoje konto.
Mikael mógł się pocieszać jedynie tym, że ani te pieniądze, ani sam Truls nie wskazywały na niego. Na całym świecie jedynie dwie osoby mogły ujawnić współpracę Mikaela z Asajewem. Jedną z tych osób była radna do spraw społecznych, a zarazem współwinna, druga zaś leżała umierająca w śpiączce w zamkniętym skrzydle Szpitala Centralnego.
Jechali przez Kvadraturen. Bellman zafascynowany obserwował kontrast między czarną skórą prostytutek a bielą śniegu w ich włosach i na ramionach. Zauważył też, że próżnia po Asajewie zdążyła się już wypełnić kolejnymi zastępami dilerów narkotykowych.
Truls Berntsen. Towarzyszył Mikaelowi w okresie dorastania na Manglerud, tak jak ryba podnawka towarzyszy rekinowi. Mikael miał mózg, chęć przywództwa, zdolność wypowiadania się i urodę. Truls „Beavis” Berntsen miał odwagę, zaciśnięte pięści i wręcz dziecinną lojalność. Mikael nawiązywał przyjaźnie, gdzie tylko się obrócił. Trulsa tak trudno było polubić, że wszyscy świadomie się od niego odwracali. Mimo to właśnie ci dwaj byli nierozłączni: Bellman i Berntsen. Z listy w dzienniku wyczytywano ich jednego po drugim. Tak samo było później, w szkole policyjnej. Bellman pierwszy, Berntsen snujący się zaraz za nim. Mikael zaczął chodzić z Ullą, ale Truls wciąż mu towarzyszył, zawsze o dwa kroki z tyłu. W miarę upływu lat Truls zwolnił, brakowało mu wrodzonych ambicji Mikaela zarówno w kwestii życia prywatnego, jak i kariery. Z reguły łatwo się nim kierowało i zachowywał się przewidywalnie. Zwykle skakał, kiedy Mikael powiedział „skacz”. Ale czasami w jego oczach pojawiał się mrok i stawał się wtedy kimś, kogo Mikael nie znał. Tak jak wtedy, z tamtym aresztantem, młodym chłopakiem, którego Truls tak pobił pałką, że chłopak oślepł. Albo z tamtym facetem z KRIPOS, który okazał się pedałem i próbował dobierać się do Mikaela. Koledzy to widzieli, Mikael musiał więc przedsięwziąć odpowiednie kroki, tak aby jasne się stało, że nie toleruje podobnych zachowań. Zabrał więc Trulsa do domu tego faceta, zwabił go do garażu i dopiero tam Truls rzucił się na niego. Walił pałką najpierw kontrolowanie, potem z coraz większą wściekłością, a mrok w jego oczach zdawał się rozszerzać. W końcu Truls sprawiał takie wrażenie, jakby był w stanie szoku, oczy miał szeroko otwarte i całkiem czarne. Mikael musiał go powstrzymywać, bo inaczej ukatrupiłby tamtego. Oczywiście Truls był lojalny. Ale przypominał również odbezpieczony granat. I właśnie to martwiło Mikaela Bellmana. Kiedy przekazał mu, że Rada do spraw Zatrudnienia postanowiła zawiesić go w obowiązkach do czasu wyjaśnienia, skąd wzięły się pieniądze na jego koncie, Truls powtórzył tylko, że to prywatna sprawa, wzruszył ramionami, jakby to nie miało najmniejszego znaczenia, i odszedł. Jakby Truls „Beavis” Berntsen miał do czego odejść. Jakby miał jeszcze jakieś życie poza pracą. A Mikael znów dostrzegł ten mrok w jego oczach. To przywodziło na myśl zapalenie lontu i obserwowanie, jak się spala coraz dalej w głębi czarnego kopalnianego korytarza. I nic się nie dzieje. Nie wiadomo jednak, czy ten lont po prostu zgasł, czy też jest bardzo długi. Człowiek czeka więc w napięciu, bo coś mu mówi, że im dłużej to trwa, tym głośniej huknie.
Samochód skręcił na tyły ratusza. Mikael wysiadł i po schodach ruszył do wejścia. Niektórzy twierdzili, że właśnie tu znajdowało się główne wejście, zaprojektowane przez architektów Arneberga i Poulssona w latach dwudziestych ubiegłego wieku, a projekt odwrócono przez nieporozumienie. Gdy to odkryto pod koniec lat czterdziestych, budowa posunęła się już na tyle daleko, że sprawę wyciszono i udawano, że nic się nie stało, z nadzieją, że ci, którzy przypłyną do stolicy Norwegii fiordem, nie zrozumieją, że wita się ich kuchennym wejściem.
Włoskie skórzane podeszwy miękko klaskały o kamienną posadzkę, gdy Mikael Bellman maszerował do recepcji. Siedząca za kontuarem kobieta powitała go promiennym uśmiechem.
– Dzień dobry, panie komendancie. Jest pan oczekiwany. Dziesiąte piętro, w głębi korytarza na lewo.
Podczas jazdy windą Bellman przejrzał się w lustrze. I pomyślał, że wszystko się zgadza. Jest w drodze na górę. Mimo sprawy tego zabójstwa. Poprawił jedwabny krawat, który Ulla przywiozła mu z Barcelony. Podwójny węzeł windsorski. W szkole średniej uczył Trulsa wiązać krawat, ale tylko prostego, cienkiego węzła.
Drzwi w głębi korytarza były uchylone, Mikael je pchnął.
Gabinet