czy coś – powtórzył prezes, nie skrywając pogardy.
Stian już dawno zrozumiał, że szacunek prezesa jest zawsze proporcjonalny do miejsca na liście wyników. Schował telefon do kieszeni. Popatrzył w ciemność na zewnątrz. I uświadomił sobie, że przy świetle zapalonym w budce jego mogli widzieć wszyscy, a on nikogo. Wstał, z całej siły zatrzasnął drzwi i zgasił światło. Czekał. Orczyki z pustymi siedzeniami zjeżdżające ze zbocza zdawały się przyspieszać w momencie zawracania przy dolnej stacji przed rozpoczęciem kolejnej podróży pod górę.
Stian zamrugał.
Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej?
Przekręcił wszystkie przełączniki na panelu kontrolnym. W chwili, gdy światło zalało stok, równocześnie z głośników na całą dolinę popłynęło Empire State of Mind Jaya-Z. Teraz było o wiele przyjemniej.
Zaczął bębnić do rytmu palcami i znów spojrzał na metalowy bolec. Na samym czubku była dziurka. Stian wstał, wziął kawałek sznurka wiszący przy szafce z bezpiecznikami, złożył go podwójnie i przewlekł przez otworek. Owinął sznurkiem bolec i delikatnie pociągnął. To się mogło udać. Pociągnął trochę mocniej. Sznurek wytrzymał. Jeszcze trochę mocniej. Bolec się poruszył. Stian szarpnął.
Odgłos maszynerii wyciągu zamarł z przeciągłym jękiem, który przeszedł w wycie.
– Mam cię, sukinsynu! – krzyknął Stian.
Nachylił się nad telefonem, żeby zadzwonić i zameldować wykonanie zadania. Uświadomił sobie jednak, że prezesowi raczej nie spodobałoby się, że nocą puszcza z głośników rap na cały regulator, więc przyciszył muzykę.
Kiedy zrobiło się cicho, usłyszał sygnał nawiązywanego połączenia. Odbierz wreszcie! I wtedy znów pojawiło się to uczucie. Wrażenie, że ktoś tu jest. Że ktoś na niego patrzy.
Stian Barelli powoli podniósł wzrok.
I poczuł, jak chłód rozprzestrzenia się od tyłu głowy, jakby zamieniał się w kamień. Jakby patrzył w twarz Meduzy. Ale to nie była Meduza. To był mężczyzna ubrany w długi, czarny skórzany płaszcz. Miał szeroko otwarte oczy szaleńca i usta wampira ze strużkami krwi spływającymi z obu kącików ust. W dodatku zdawał się unosić nad ziemią.
– Halo? Stian? Jesteś tam? Stian?
Ale Stian nie odpowiadał. Wstał, przewracając krzesło, cofnął się i wcisnął plecy w ścianę, zrywając z gwoździa dziewczynę grudnia, tak że spadła na podłogę.
Znalazł wreszcie ten przeklęty drążek – sterczał z ust mężczyzny nabitego na mocowanie jednego z orczyków.
– Jeździł w kółko na wyciągu? – spytał Gunnar Hagen, przekrzywiając głowę i przyglądając się wiszącym przed nim zwłokom. Było coś dziwnego w kształcie tego ciała, przypominało figurę woskową, która się topi i powoli spływa na ziemię.
– Tak nam powiedział ten chłopak. – Beate Lønn wbiła nogi w śnieg i spojrzała w górę na oświetloną trasę wyciągu, na której ubrani na biało koledzy niemal zlewali się ze zboczem.
– Jakieś ślady? – spytał szef wydziału takim tonem, jakby już znał odpowiedź.
– Całe mnóstwo – odparła Beate. – Ślady krwi ciągną się czterysta metrów w górę na szczyt, a potem schodzą czterysta metrów w dół.
– Miałem na myśli ślady, które świadczyłyby o czymś innym oprócz tego, co oczywiste.
– Odciski stóp na śniegu prowadzące z parkingu na skróty bezpośrednio tutaj – oznajmiła Beate. – Wzór na podeszwach odpowiada butom ofiary.
– On przyszedł w b u t a c h?
– Tak. W dodatku sam. Są tylko jego ślady. Na parkingu stoi czerwony golf. Sprawdzamy teraz, kto jest właścicielem.
– Żadnych śladów sprawcy?
– Co powiesz, Bjørn? – spytała Beate, odwracając się do Holma, który właśnie podszedł z rolką policyjnej taśmy.
– Na razie nic – odparł zdyszany. – Żadnych innych odcisków stóp. Ale oczywiście mnóstwo śladów nart. Żadnych widocznych odcisków palców, żadnych włosów czy włókien z ubrania. Może znajdziemy coś na wykałaczce. – Bjørn Holm ruchem głowy wskazał drążek sterczący z ust trupa. – A jak nie, to pozostaje mieć nadzieję, że w Instytucie Medycyny Sądowej coś odkryją.
Gunnar Hagen zadrżał, chociaż był w ciepłym płaszczu.
– Mówicie tak, jakbyście już stracili wiarę w znalezienie czegokolwiek.
– No cóż – powiedziała Beate Lønn.
To „no cóż” Hagen natychmiast rozpoznał. Wypowiedziane takim tonem przez Harry’ego Hole zwykle stanowiło wstęp do przekazania złych wiadomości.
– W poprzednim miejscu zdarzenia też nie było DNA ani odcisków palców – dokończyła Beate.
Hagen nie wiedział, czy to temperatura, fakt, że zerwał się z łóżka, czy też słowa szefowej techników sprawiły, że ciarki przebiegły mu po plecach.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał, cały się spinając.
– Chyba wiem, kto to jest – odparła Beate.
– Wydawało mi się, że nie znaleźliście przy nim żadnego dowodu tożsamości.
– Owszem, to prawda, i upłynęła chwila, zanim go rozpoznałam.
– Ty? Myślałem, że nigdy nie zapominasz żadnej twarzy.
– Gyrus fusiformis traci orientację, kiedy obie kości policzkowe są zmiażdżone. Ale to jest Bertil Nilsen.
– I kto to taki?
– Właśnie dlatego do ciebie zadzwoniłam. To… – Beate nabrała powietrza.
Nie mów tego, błagał w myślach Hagen.
– Policjant – dokończył Bjørn Holm.
– Pracował w urzędzie lensmana w Nedre Eiker – ciągnęła Beate.
– Zanim przyszedłeś do Wydziału Zabójstw, zajmowaliśmy się pewną sprawą. Nilsen skontaktował się wtedy z KRIPOS, bo uważał, że to zabójstwo wykazuje cechy podobieństwa z gwałtem, przy którym pracował w Krokstadelva. Zaofiarował się, że przyjedzie do Oslo nam pomóc.
– I?
– Niewypał. Przyjechał, ale w zasadzie tylko przeszkadzał w śledztwie. Zabójcy bądź zabójców nie wykryto.
Hagen pokiwał głową.
– Gdzie…?
– Tutaj – odpowiedziała Beate. – Zgwałcona w tej stacji wyciągu, zabita i poćwiartowana. Jeden fragment zwłok znaleziony tu, w jeziorze, drugi – kilometr dalej na południe, a trzeci siedem kilometrów w przeciwnym kierunku, nad jeziorem Aurtjern. W zasadzie tylko z tego powodu podejrzewano, że sprawca nie był sam.
– No tak, a data…
– …dokładnie ta sama co dzisiaj, co do dnia.
– Jak dawno?
– Dziewięć lat.
Zazgrzytało w krótkofalówce. Hagen zobaczył, że Bjørn Holm przykłada urządzenie do ucha i coś cicho mówi. Zaraz je odłożył.
– Golf na parkingu jest zarejestrowany na niejaką Mirę Nilsen. Ten sam adres co Bertila Nilsena. To pewnie żona.
Hagen