jakiejś imprezy w szkole średniej, ku radości wszystkich zebranych, którzy jakby dopiero wtedy odkryli, że, cholera, Truls Berntsen rzeczywiście wygląda i śmieje się tak jak ta postać z kreskówki puszczanej w MTV Co do joty. Ulla, czy ona tam wtedy była? A może Mikael obejmował wówczas zupełnie inną dziewczynę? Ulla o łagodnym spojrzeniu, w białym swetrze, z tą swoją szczupłą dłonią, którą kiedyś objęła go za kark i przyciągnęła jego głowę bliżej, żeby krzyknąć mu coś do ucha, zagłuszając ryk motocykli Kawasaki w pewną niedzielę na Bryn. Chciała tylko spytać, czy wie, gdzie jest Mikael. Ale on wciąż pamiętał ciepło jej dłoni. Miał wtedy wrażenie, że się pod nim roztopi, że rozpłynie się na wiadukcie nad autostradą w przedpołudniowym słońcu. I ten jej oddech przy uchu i na policzku… Wszystkie zmysły miał napięte do tego stopnia, że nawet tam, chociaż stali otoczeni zapachem benzyny, spalin i palonej gumy motocyklowych opon, potrafił zidentyfikować jej pastę do zębów i wiedział, że błyszczyk do ust ma truskawkowy smak, a sweter był uprany w proszku Milo. Że Mikael ją całował. Że ją miał. A może i to sobie wmówił? Ale pamiętał przynajmniej swoją odpowiedź, że nie wie, gdzie jest Mikael. Chociaż wiedział. Chociaż jakaś jego cząstka chciała jej to zdradzić. Zniszczyć tę łagodność, czystość, niewinność i naiwność w jej oczach. Zniszczyć jego. Mikaela.
Ale oczywiście tego nie zrobił.
Dlaczego miałby go niszczyć? Mikael był jego najlepszym przyjacielem. Jedynym przyjacielem. I co by zyskał, mówiąc Ulli, że Mikael jest u Angeliki? Ulla mogła mieć każdego, kogo tylko chciała, a jego, Trulsa, nie zauważała. Dopóki chodziła z Mikaelem, miał przynajmniej szansę być blisko niej. Miał sposobność, ale nie miał motywu.
Wtedy.
– I jak, kolego?
Truls ujrzał tył własnej głowy w okrągłym plastikowym lusterku, które spedalony fryzjer trzymał w rękach.
Fryzura terrorysty. Samobójcy z bombą. Zachrumkał. Wstał, rzucił dwustukoronowy banknot na gazetę, żeby nie ryzykować kontaktu ręka-ręka. Wyszedł na marcowe powietrze, które wciąż niosło jedynie niepotwierdzoną plotkę o wiośnie. Zerknął na Budynek Policji. Kwarantanna. Ruszył w stronę stacji kolejki na Grønland. Strzyżenie trwało dziewięć i pół minuty. Uniósł głowę i poszedł szybciej. Do niczego mu się nie spieszyło. Do niczego. Właściwie coś miał. Ale to coś nie wymagało wiele. Tylko tego, czego nigdy mu nie brakowało: czasu na planowanie, nienawiści, gotowości na stracenie wszystkiego. Przejrzał się w szybie wystawy jednego z azjatyckich sklepików spożywczych w tej dzielnicy.
I stwierdził, że nareszcie wygląda tak jak ten, którym był naprawdę.
Gunnar Hagen siedział wpatrzony w tapetę na ścianie nad biurkiem i pustym fotelem komendanta. Patrzył na ciemniejsze miejsca po zdjęciach, które wisiały tam, odkąd sięgał pamięcią. Były to fotografie dawnych komendantów okręgowych i zapewne miały inspirować, ale Mikael Bellman najwyraźniej potrafił się obejść bez nich i ich inkwizytorskich, oceniających spojrzeń, którymi obrzucali swoich następców.
Hagen miał ochotę zabębnić o podłokietnik, ale żadnego podłokietnika nie było. Bellman wymienił też krzesła. Na twarde, niskie, drewniane.
Gunnar Hagen został wezwany, a kiedy przyszedł, sekretarka wprowadziła go tutaj i oświadczyła, że komendant zaraz przyjdzie.
Otworzyły się drzwi.
– Jesteś! – Bellman obszedł biurko i ciężko opadł na fotel. Ręce założył za głowę. – Coś nowego?
Hagen chrząknął. Wiedział, że Bellman wie, że nic nowego nie ma, ponieważ wydał polecenie informowania go na bieżąco o każdym najmniejszym ruchu w tych dwóch sprawach. Zatem nie dlatego Hagen został wezwany. Ale zrobił to, co mu polecono. Wyjaśnił, że nadal nie znaleziono śladów w żadnej z tych spraw traktowanych osobno ani też żadnych związków między nimi, oprócz tego, co było oczywiste, a mianowicie, że obie ofiary to policjanci, do zbrodni doszło w miejscach, w których już wcześniej popełniono niewyjaśnione zabójstwa, a ofiary uczestniczyły w śledztwach.
W połowie wypowiedzi Hagena Bellman podniósł się i stanął przy oknie, odwrócony do swojego podwładnego plecami. Zakołysał się na piętach. Jeszcze przez chwilę udawał, że słucha, po czym mu przerwał:
– Musisz się z tym uporać, Hagen.
Gunnar Hagen urwał. Czekał na dalszy ciąg.
Bellman się odwrócił. Białe plamki pigmentowe na jego twarzy poczerwieniały.
– No i jestem zobligowany do poruszenia innej kwestii. Najwyraźniej priorytetem dla ciebie jest utrzymywanie całodobowej ochrony w Szpitalu Centralnym, podczas gdy giną uczciwi policjanci. Nie powinieneś zaangażować w śledztwo wszelkich możliwych sił?
Hagen spojrzał zdziwiony.
– Nie wykorzystujemy do tego moich ludzi, tylko funkcjonariuszy z posterunku Centrum i studentów z Wyższej Szkoły Policyjnej na praktyce. Nie uważam, żeby śledztwo na tym cierpiało, Mikael.
– Nie? Mimo wszystko chciałbym, żebyś jeszcze raz rozważył sprawę tej ochrony. Nie widzę żadnego bezpośredniego zagrożenia. Nie sądzę, żeby ktoś miał zabić tego pacjenta po tak długim czasie. A poza tym i tak wiadomo, że on nie będzie w stanie zeznawać.
– Lekarze mówią, że są pewne oznaki poprawy.
– Ta sprawa już nie ma priorytetu. – Odpowiedź komendanta padła szybko, niemal ze złością. Bellman zaraz jednak zaczerpnął powietrza i włączył swój czarujący uśmiech. – Ale oczywiście decyzja o kontynuowaniu ochrony należy do ciebie. Ja się w ogóle w to nie wtrącam, jasne?
Hagen chciał odruchowo zaprzeczyć, ale zdołał się powstrzymać i tylko krótko skinął głową, usiłując się domyślić, o co Bellmanowi tak naprawdę chodzi.
– No to świetnie. – Mikael klasnął w dłonie, jakby dawał sygnał, że audiencja skończona. Hagen już miał wstać, równie zdezorientowany jak wtedy, kiedy przyszedł. Nie ruszył się jednak.
– Mamy zamiar wypróbować inny sposób działania.
– Tak?
– Tak – powiedział Hagen. – Podzielić grupę śledczą na kilka mniejszych podgrup.
– Po co?
– Żeby stworzyć więcej przestrzeni dla rozmaitych pomysłów. Duże grupy mają siłę działania, ale nie bardzo nadają się do myślenia wykraczającego poza podręcznik.
– A tu trzeba myśleć… wykraczając poza podręcznik?
Hagen udał, że nie wyczuł sarkazmu. Jako były śledczy specjalizujący się w zabójstwach Bellman rzecz jasna świetnie znał to zjawisko: duża grupa zakleszcza się w punktach wyjścia, przypuszczenia się powtarzają, zmieniają się w fakty i ludzie tracą zdolność wysnuwania alternatywnych hipotez. Mimo to Bellman pokręcił głową.
– Praca w małych zespołach oznacza utratę efektywności, Hagen. Odpowiedzialność się rozdrabnia, ludzie depczą sobie po palcach i kilka razy wykonują tę samą robotę. Duża, dobrze skoordynowana grupa śledcza to zawsze najlepsze rozwiązanie. Przynajmniej dopóki kieruje nią dobry, silny przywódca…
Hagen wyczuł nierówności na trzonowcach, kiedy zacisnął zęby z nadzieją, że skutek insynuacji Bellmana nie uwidocznił się na jego twarzy.
– Ale…
– Kiedy przywódca zaczyna zmieniać taktykę, łatwo to odczytać jako desperację i prawie przyznanie się do tego, że już mu się nie powiodło.
– Ale nam się naprawdę nie powiodło, Mikael. Jest