podwładnych, to dlaczego chociaż trochę nie zainspiruje jego, Gunnara Hagena. Ale był zbyt zmęczony i zbyt sfrustrowany, by przełknąć słowa, które – jak wiedział – zirytują Mikaela Bellmana jeszcze bardziej.
– Odnieśliśmy sukces z tą niezależną grupą, którą kierował Harry Hole, pamiętasz? Tamte zabójstwa w Ustaoset nie zostałyby wyjaśnione, gdyby nie…
– Chyba słyszałeś, co powiedziałem, Hagen. Zastanowię się raczej nad zmianą kierownictwa grupy śledczej. To dowództwo jest odpowiedzialne za nastawienie wśród podwładnych, a w tej chwili wydaje mi się ono za mało skupione na rezultatach. A jeśli nie masz już żadnej innej sprawy, to muszę niedługo wyjść na spotkanie.
Hagen prawie nie wierzył własnym uszom. Podniósł się na sztywnych nogach, w których krew jakby zupełnie przestała krążyć przez cały ten czas, jaki przesiedział na wąskim niskim krzesełku. Poczłapał do drzwi.
– A przy okazji – rzucił jeszcze Bellman. Hagen usłyszał, że stłumił ziewnięcie. – Coś nowego w sprawie Gusta?
– Tak jak sam powiedziałeś – odparł Hagen, nie odwracając się. Dalej szedł do drzwi, by nie pokazać Bellmanowi twarzy, w której naczynia krwionośne w przeciwieństwie do tych w nogach zdawały się być pod wysokim ciśnieniem. Ale głos i tak lekko mu drżał z wściekłości. – Ta sprawa już nie ma priorytetu.
Mikael Bellman zaczekał, aż drzwi się zamkną i będzie słychać, jak naczelnik wydziału żegna się z sekretarką. Dopiero wtedy ciężko usiadł w skórzanym fotelu z wysokim oparciem i zapadł się w sobie. Nie wezwał Hagena po to, by wypytywać go o zabójstwa policjantów, i przypuszczał, że Hagen to zrozumiał. Skłonił go do tego telefon Isabelle Skøyen, która zadzwoniła przed godziną. Oczywiście dalej powtarzała swój refren o tym, że te niewyjaśnione zbrodnie stawiają ich oboje w złym świetle, pokazują, że są słabi, niezdarni i bezsilni. I że w przeciwieństwie do niego ona jest uzależniona od łaski wyborców. Odpowiadał „tak” i „aha”, czekając, aż Isabelle się wygada, żeby mógł wreszcie odłożyć słuchawkę, kiedy w końcu wypuściła bombę:
– On się budzi.
Bellman siedział z łokciami na biurku i dłońmi przyłożonymi do czoła. Wpatrywał się w lśniący lakier blatu, w którym widział zniekształcone własne odbicie. Kobiety uważały, że jest piękny. Isabelle powiedziała wprost, że wybrała go, bo lubi pięknych mężczyzn. I właśnie dlatego uprawiała seks z Gustem. Z tym pięknym chłopcem. Pięknym jak Elvis. Ludzie często źle odbierali męską urodę. Mikael pomyślał o tamtym facecie z KRIPOS, który próbował go podrywać i chciał go pocałować. Myślał o Isabelle. I o Guście. Wyobrażał ich sobie razem we dwoje. We troje. Nagle wstał z krzesła. Znów podszedł do okna.
Realizacja została rozpoczęta. Tak określiła to Isabelle. Realizacja. Jedyne, co musiał robić, to czekać. Powinien poczuć się dzięki temu spokojniejszy, życzliwiej nastawiony do świata. Dlaczego więc wbił w Hagena nóż i jeszcze go obracał? Żeby zobaczyć, jak Hagen będzie się wił? Tylko po to, żeby popatrzeć w inną udręczoną twarz? Równie udręczoną jak ta, która odbijała się w lakierze biurka? Ale niedługo to się skończy. Wszystko było teraz w jej rękach. Kiedy sprawa zostanie załatwiona, będzie tak jak dawniej. Będą mogli zapomnieć o Asajewie i Guście, a przynajmniej o tym, o którym nikt nie potrafił przestać mówić. O Harrym Hole. Tak już jest, wszyscy i wszystko prędzej czy później trafiają do księgi zapomnienia. Z czasem to samo czeka i te zabójstwa policjantów.
Wszystko będzie jak dawniej.
Mikael Bellman chciał sprawdzić, czy naprawdę tego pragnie. Postanowił jednak nawet nie próbować. Wiedział przecież, że tak jest.
7
Ståle Aune wziął głęboki oddech. Dotarł do kolejnych rozstajów w terapii, podczas których musiał dokonać wyboru. I dokonał:
– To może być jakiś tłumiony element pańskiej seksualności.
Pacjent spojrzał na niego. Cienkie wargi. Wąskie oczy. Szczupłe dłonie z wręcz nienaturalnie długimi palcami uniosły się, jakby miały ochotę poprawić węzeł krawata dobranego do prążkowanej marynarki, ale zrezygnowały. Ståle już wcześniej obserwował podobny gest u pacjentów, którzy zdołali się odzwyczaić od konkretnych czynności przymusowych, lecz zachowali wstęp do rytuału. Gest ręki zamierzającej coś zrobić, niedokończoną czynność, która sama w sobie jest jeszcze bardziej bezsensowna niż ta pierwotna, kompulsywna, ale przynajmniej odczytywalna. Jak blizna. Jak kalectwo. Echo. Przypomnienie, że nic nie znika całkiem, że wszystko pozostawia gdzieś po sobie ślad. Tak jak dzieciństwo. Jak ludzie, których się znało. Jak jedzenie, które kiedyś zaszkodziło. Jakaś dawna namiętność. Pamięć komórek.
Ręka pacjenta opadła z powrotem na kolana. Chrząknął krótko, a głos zabrzmiał wrogo i metalicznie.
– Co pan, do cholery, insynuuje? Zaczynamy jakieś freudowskie brednie?
Ståle spojrzał na niego. W domu jednym okiem oglądał w telewizji serial kryminalny, w którym specjaliści odczytywali życie uczuciowe ludzi z ich mowy ciała. Mowa ciała też ma oczywiście znaczenie, ale to głos ujawnia najwięcej. Struny głosowe i krtań są tak wrażliwe, że potrafią wytwarzać drgania, których ciągi dają się zidentyfikować w postaci słów. Kiedy Ståle wykładał w Wyższej Szkole Policyjnej, miał zwyczaj podkreślania znaczenia tego prawdziwego cudu. Dodawał przy tym, że istnieje jeszcze czulszy instrument, a mianowicie ludzkie ucho, które potrafi nie tylko odszyfrować te drgania i zaklasyfikować je jako spółgłoski i samogłoski, lecz również uchwycić temperaturę, poziom napięcia i uczucia osoby mówiącej. Powtarzał, że podczas przesłuchania ważniejsze są uszy niż oczy. Lekkie podwyższenie tonu czy ledwie zauważalne drżenie głosu to o wiele bardziej znaczące sygnały niż skrzyżowane ramiona, zaciśnięte dłonie, wielkość źrenic i wszystkie inne czynniki, do których nowe pokolenie psychologów przykładało taką wagę, a które jednak – jak wynikało z doświadczenia Stålego – często tylko dezorientowały śledczego i sprowadzały go na manowce. Co prawda siedzący przed nim pacjent użył przekleństwa, ale to przede wszystkim wyczuwalna zmiana nacisku na błonę bębenkową w uszach Stålego powiedziała mu, że u pacjenta wzmogły się czujność i gniew. Normalnie nie powinno to martwić doświadczonego psychologa – przeciwnie, silne uczucia często oznaczały przełom w terapii. Ale problem z pacjentem polegał na tym, że pojawiały się one w niewłaściwej kolejności. Nawet po kilku miesiącach regularnych spotkań Stålemu nie udało się nawiązać z nim kontaktu, nie było między nimi zaufania ani intymności. Prawdę mówiąc, terapia okazywała się tak bezowocna, że Ståle zastanawiał się, czy nie zalecić jej przerwania, ewentualnie nie skierować pacjenta do któregoś z kolegów po fachu. Gniew w spokojnej, pełnej zaufania atmosferze nie był niczym złym, ale w tym wypadku mógł oznaczać, że pacjent jeszcze bardziej się zamyka, że okopuje się jeszcze głębiej.
Ståle westchnął. Najwyraźniej podjął błędną decyzję, ale było już za późno. Postanowił więc nie odpuszczać.
– Panie Paulu – zaczął.
Mężczyzna wcześniej podkreślił, że jego imię należy wymawiać jako „Pol”, nie „Paul”. I nie jak norweskie Pål, tylko z angielskim „l” na końcu, chociaż Ståle nie był w stanie wychwycić tej różnicy. To oświadczenie wraz ze starannie wyskubanymi brwiami i dwiema maleńkimi bliznami pod brodą świadczącymi o dokonanym liftingu sprawiło, że Ståle zaklasyfikował go już po dziesięciu minutach pierwszej wizyty.
– Tłumiona homoseksualność jest zjawiskiem bardzo powszechnym, nawet w naszym pozornie tolerancyjnym społeczeństwie – podjął Aune, obserwując reakcję