że za dużo pracuję. Ale kiedy już jestem w domu, skarży się tyle samo. Brzmi znajomo?
Hagen wydał z siebie neutralny odgłos, który mógł oznaczać dokładnie to, co chciał usłyszeć rozmówca.
– Pamiętasz dzień swojego ślubu?
– Pamiętam. – Hagen dyskretnie zerknął na zegarek. Świetnie wiedział, która godzina, ale chciał dać sygnał Antonowi.
– Najgorsze, że człowiek, mówiąc „tak” na całą wieczność, naprawdę tak myśli. – Anton zaśmiał się głucho i pokręcił głową.
– Chciałeś rozmawiać ze mną o czymś konkretnym? – spytał Hagen.
– Tak. – Anton przesunął palcem po grzbiecie nosa. – Wczoraj pojawił się na dyżurze pielęgniarz. Wydał mi się jakiś dziwny. Nie bardzo umiem określić, o co chodziło, ale wiesz, że takie stare lisy jak my potrafią wyczuć różne rzeczy. Trochę więc go posprawdzałem. Okazało się, że jakieś trzy czy cztery lata temu był zamieszany w sprawę zabójstwa. Zwolniony, poza podejrzeniami. Ale mimo wszystko.
– Rozumiem.
– Pomyślałem, że najlepiej przyjść z tym do ciebie. Chyba możesz porozmawiać z kierownictwem szpitala, żeby go jakoś dyskretnie odsunęli.
– Zajmę się tym.
– Dziękuję.
– To ja dziękuję. Dobra robota, Anton.
Anton Mittet lekko się ukłonił. Ucieszył się z podziękowania Hagena. Ucieszył się, bo przypominający z wyglądu mnicha naczelnik wydziału był jedynym człowiekiem w policji, wobec którego czuł dług wdzięczności. To Hagen osobiście wyciągnął Antona na suchy ląd po Sprawie. To on zadzwonił do komendanta w Drammen i oświadczył, że Antona ukarano zbyt surowo, a jeśli w Drammen nie potrzebują jego doświadczenia, to bardzo przyda się w Oslo. I tak też się stało. Anton pracował w Dyżurze Kryminalnym na Grønland, ale dalej mieszkał w Drammen, bo taki warunek postawiła Laura. A kiedy teraz zjechał windą do biura na drugim piętrze, poczuł, że idąc, wybija się sprężyściej, trzyma się bardziej prosto i nawet lekko się uśmiecha. I czuł też – naprawdę – że to może być początek czegoś dobrego. Powinien kupić kwiaty dla… Zastanowił się. Dla Laury.
Katrine, wstukując numer telefonu, wyglądała przez okno. Jej mieszkanie było położone na tak zwanym wysokim parterze. Dostatecznie wysoko, by nie musiała oglądać ludzi przechodzących chodnikiem koło domu. I dostatecznie nisko, by mogła obserwować czasze ich rozłożonych parasoli. A przez krople deszczu, drżące na szybie w porywach wiatru, widziała most przez Puddefjorden, który łączył miasto z dziurą w skale od strony Laksevåg. Ale teraz patrzyła na stojący przed nią pięćdziesięciocalowy telewizor, na którego ekranie chory na raka nauczyciel chemii ważył metamfetaminę. Zdziwiła się, że ją to bawi. Kupiła odbiornik pod hasłem: „Dlaczego młodzi nieżonaci mężczyźni mają mieć największe telewizory?” i na dwóch półkach pod odtwarzaczem firmy Marantz ustawiła płyty DVD według wysoce subiektywnego podziału. Pierwsze i drugie miejsce z lewej strony na półce z klasykami zajmowały Bulwar Zachodzącego Słońca i Deszczowa piosenka, natomiast nowsze filmy na niższej półce miały nowego nieoczekiwanego lidera: Toy Story 3. Trzecia półka była zastrzeżona dla płyt CD, których z przyczyn sentymentalnych nie oddała do Armii Zbawienia, mimo że skopiowała je na twardy dysk komputera. Miała bardzo sprecyzowany gust: wyłącznie glam rock i progresywny pop. Najchętniej brytyjski i trochę androgyniczny: David Bowie, Sparks, Mott the Hoople, Steve Harley, Marc Bolan, Small Faces, Roxy Music i Suede w roli modnej kropki nad i.
Nauczyciel chemii prowadził jedną z nawracających kłótni z żoną. Katrine włączyła szybkie przewijanie i zadzwoniła do Beate.
– Lønn.
Głos był jasny, niemal dziewczęcy, i nie ujawniał niczego więcej, niż to konieczne. Kiedy się odbierało telefon, podając samo nazwisko, czyż nie oznaczało to liczniejszego gospodarstwa domowego, tak aby należało doprecyzować, z kim z Lønnów chce się rozmawiać? Ale Lønn w tym wypadku oznaczało jedynie wdowę Beate Lønn i jej córkę.
– Mówi Katrine Bratt.
– Katrine! Dawno się nie słyszałyśmy. Co robisz?
– Oglądam telewizję, a ty?
– Przegrywam w Monopol ze Słonkiem. I pocieszam się pizzą.
Katrine się zamyśliła. Ile lat mogło mieć Słonko? Najwyraźniej dostatecznie dużo, żeby ograć mamę w Monopol. Kolejne przypomnienie o szokującym tempie, w jakim upływa czas. Katrine chciała już dodać, że ona pociesza się jedzeniem rybich łbów, ale uświadomiła sobie, że taka autoironiczna prezentacja własnego przygnębienia zamiast powiedzenia wprost, o co jej chodzi, stała się wśród singielek wytartym frazesem. A przecież wcale nie była pewna, czy potrafiłaby żyć bez takiej swobody, jaką miała. Od lat nachodziła ją niekiedy myśl o skontaktowaniu się z Beate tylko po to, żeby pogadać. Tak jak kiedyś dzwoniła do Harry’ego. Obie były już mocno dojrzałymi policjantkami bez mężczyzny, obie miały ojców policjantów, były ponadprzeciętnie inteligentnymi realistkami, pozbawionymi iluzji czy choćby marzeń o księciu na białym koniu. Możliwe, że z wyjątkiem konia, gdyby mógł je zabrać tam, dokąd chciały.
Miałyby o czym rozmawiać.
Ale do takiego telefonu nigdy nie doszło. Porozumiewały się wyłącznie w sprawach służbowych.
Pod tym względem prawdopodobnie również były do siebie podobne.
– Chodzi mi o Valentina Gjertsena – zaczęła Katrine. – Nieżyjącego sprawcę przestępstw na tle seksualnym. Wiesz coś o nim?
– Zaczekaj – odparła Beate.
Katrine usłyszała szybkie stukanie w klawisze i odnotowała jeszcze jedną ich wspólną cechę: stale zalogowane.
– Aha, ten – odezwała się po chwili Beate. – Widziałam go kilka razy. Katrine zrozumiała, że Beate dotarła do zdjęcia. Mówiono, że gyrus fusiformis, czyli ta część mózgu, która odpowiada za rozpoznawanie twarzy, u Beate Lønn mieści w sobie wszystkich ludzi, jakich kiedykolwiek w życiu spotkała. W jej wypadku stwierdzenie „nigdy nie zapominam twarzy” można było traktować zupełnie dosłownie. Podobno interesowali się nią naukowcy, ponieważ była jedną z trzydziestu kilku osób na świecie obdarzonych taką zdolnością.
– Przesłuchiwano go zarówno w związku ze sprawą w Tryvann, jak i z tą w Maridalen.
– Tak, coś mi się przypomina – powiedziała Beate. – Ale wydaje mi się, że w obu wypadkach miał alibi.
– Lokatorka z komuny, w której mieszkał, przysięgała, że cały ten wieczór spędził razem z nią w domu. Ale ciekawa jestem, czy pobraliście od niego DNA.
– Nie przypuszczam, skoro miał alibi. Wtedy analiza DNA była trudną i kosztowną procedurą, więc wykonywano ją najwyżej wobec głównych podejrzanych. I tylko wówczas, gdy nie było innych dowodów.
– Wiem, ale odkąd w Instytucie Medycyny Sądowej utworzono osobny wydział analiz DNA, to badaliście przecież DNA ze starych nierozwiązanych spraw, prawda?
– Tak. Ale w tych dwóch sprawach praktycznie nie było żadnych śladów biologicznych. Poza tym, jeśli dobrze pamiętam, Valentin Gjertsen poniósł zasłużoną karę. A może nawet surowszą.
– Tak?
– Został zabity.
– Wiedziałam, że nie żyje, ale nie…
– Tak było. Zginął podczas odsiadki w Ila. Znaleziono go w celi zmasakrowanego