Katrine. – Chętnie porozmawiałabym z Irją Jacobsen, tą, która zapewniła Valentinowi alibi. Zgłoszono jej zaginięcie, ale poszperałam trochę w sieci.
– I?
– Żadnych zmian adresu, wpłaty podatku, wypłaty zasiłku czy zakupów na kredyt. Żadnych wyjazdów ani korzystania z komórki. Kiedy jakaś osoba wykazuje tak małą aktywność, z reguły można ją zaklasyfikować do jednej z dwóch kategorii. Większa grupa to osoby nieżyjące. Ale coś jednak znalazłam. Rejestrację kuponu w Lotto. Jeden zakład. Za dwadzieścia koron.
– Grała w Lotto?
– Pewnie ma nadzieję, że szczęście się odwróci. Nieważne. Ale to oznacza, że należy do tej drugiej kategorii.
– Czyli?
– Do osób, które aktywnie usiłują się ukrywać.
– A ty chcesz, żebym pomogła ci ją teraz znaleźć?
– Mam jej ostatni znany adres w Oslo i adres kiosku, w którym wypełniła kupon Lotto. Wiem też, że zażywała narkotyki.
– Okej – zgodziła się Beate. – Pogadam z naszymi wywiadowcami.
– Dzięki.
– Nie ma za co.
Pauza.
– Coś jeszcze?
– Nie. A właściwie tak. Co myślisz o Deszczowej piosence?
– Nie lubię musicali. A co?
– Trudno znaleźć pokrewną duszę, nie uważasz?
Beate roześmiała się cicho.
– Owszem. Pogadajmy o tym kiedy indziej.
Rozłączyły się.
Anton siedział i czekał z założonymi rękami. Wsłuchiwał się w ciszę. Obserwował korytarz.
Mona była teraz u pacjenta. Wkrótce stamtąd wyjdzie. Uśmiechnie się szelmowsko. Pewnie położy mu rękę na ramieniu. Może pogładzi po włosach. Albo pocałuje go przelotnie, ledwie muśnie językiem, który zawsze ma smak mięty. I odejdzie korytarzem. Zartobliwie zakręci szerokim tyłkiem. Może wcale nie robiła tego specjalnie, ale on lubił myśleć, że właśnie tak jest. Że napina mięśnie, kołysze się i wypręża dla niego, dla Antona Mitteta. Tak, miał za co być wdzięczny, jak się to mówi.
Spojrzał na zegarek. Niedługo zmiana dyżuru. Już chciał ziewnąć, gdy usłyszał krzyk. To wystarczyło, żeby poderwał się na równe nogi. Szarpnięciem otworzył drzwi. Powiódł wzrokiem po pokoju od lewej do prawej i stwierdził, że są w nim tylko Mona i pacjent.
Mona stała przy łóżku z otwartymi ustami i jedną ręką uniesioną. Nie odrywała wzroku od pacjenta.
– Czy on… – zaczął Anton, ale nie dokończył zdania, bo usłyszał odpowiedź. Dźwięk maszyny rejestrującej uderzenia serca był na tyle przenikliwy, a cisza do tego stopnia absolutna, że krótkie miarowe piski docierały do niego nawet na korytarzu.
Koniuszki palców Mony spoczywały w miejscu, w którym obojczyki łączą się z mostkiem, a które Laura nazywała „zagłębieniem na biżuterię”, bo właśnie tu zawsze spoczywało złote serduszko, które podarował jej na jedną z rocznic ślubu, nigdy nieobchodzonych, ale jednak na swój sposób czczonych. Może właśnie tak wysoko podskakiwały prawdziwe serca kobiet, kiedy były wystraszone, zdenerwowane albo zdyszane. Bo Laura też zwykle przykładała palce do tego samego punktu. I właśnie ta pozycja, ten gest tak podobny do gestu Laury, skupił na sobie całą jego uwagę. Nawet kiedy Mona uśmiechnęła się do niego rozpromieniona i odezwała szeptem, jakby bała się obudzić pacjenta, miał wrażenie, że słowa płyną zupełnie skądinąd:
– On mówi. M ó w i!
Katrine potrzebowała niespełna trzech minut na zakradnięcie się przez dobrze już jej znane tylne wejście do systemu komputerowego Komendy Okręgowej Policji w Oslo. Ale znalezienie nagrań z przesłuchań w sprawie gwałtu w hotelu w Otta było już trudniejsze. Zalecona digitalizacja wszystkich nagrań dźwiękowych i filmów na taśmie trwała już od dłuższego czasu, gorzej było z indeksami. Katrine próbowała wszelkich możliwych słów kluczy, jakie tylko przychodziły jej do głowy:,Valentin Gjertsen”, „hotel w Otta”, „gwałt” i tak dalej. Bez rezultatu. Była już bliska poddania się, gdy nagle pokój wypełnił jasny męski głos z głośnika.
– Sama się o to prosiła.
Katrine poczuła dreszcz. Taki jak wtedy, gdy razem z ojcem siedziała w łodzi, a on spokojnie mówił, że ryba bierze. Nie wiedziała, skąd to wie. Po prostu czuła, że to ten głos. To on.
– Interesujące – usłyszała inny głos, ściszony, prawie przymilny. Głos policjanta, któremu zależy na wyniku. – Co cię skłania do tego, żeby tak mówić?
– Przecież one same się o to proszą, prawda? W taki czy inny sposób. Później im wstyd i zgłaszają się na policję. Ale wy przecież o tym wiecie.
– Więc ta dziewczyna w hotelu w Otta poprosiła cię o to, tak mam to rozumieć?
– Poprosiłaby.
– Gdybyś jej nie zgwałcił, zanim zdążyła to zrobić?
– Gdybym tam był.
– Przecież przed chwilą przyznałeś, że byłeś tam tego wieczoru, Valentin.
– Wyłącznie po to, żebyś mi to opisał z bliższymi szczegółami. W więzieniu taka nuda, sam wiesz. Trzeba… ubarwiać sobie dzień najlepiej, jak człowiek potrafi.
Cisza.
Potem jasny śmiech Valentina. Katrine zadrżała i mocniej owinęła się swetrem.
– Wygląda na to, że kupiłeś kota w… W czym? Jak to się mówi, sierżancie?
Katrine zamknęła oczy i spróbowała wyobrazić sobie jego twarz.
– Zostawmy na chwilę sprawę z Otta. Co z tą dziewczyną w Maridalen, Valentin?
– A co ma być?
– Ty to zrobiłeś, prawda?
Tym razem głośny śmiech.
– Powinieneś to jeszcze poćwiczyć, sierżancie. Etap konfrontacji podczas przesłuchania powinien być jak uderzenie młotem, a nie jak grzeczny prztyczek w ucho.
Katrine zwróciła uwagę na to, że zasób słów Valentina znacznie wykracza ponad przeciętną zwykłych osadzonych.
– Więc zaprzeczasz, że to zrobiłeś?
– Nie.
– Nie?
– Nie.
Katrine słyszała drżące przejęcie, kiedy policjant nabrał powietrza i powiedział z udawanym spokojem:
– Czy to oznacza… że przyznajesz się do popełnienia gwałtu i zabójstwa w Maridalen we wrześniu?
Miał przynajmniej tyle doświadczenia, by podać szczegóły sprawy w pytaniu, na które, jak liczył, usłyszy od Valentina odpowiedź twierdzącą, żeby obrońca później nie próbował przekonywać, iż oskarżony podczas przesłuchania nie zrozumiał, o jakiej sprawie właściwie mówią. Ale wychwyciła też rozbawienie w głosie Valentina, gdy odpowiadał:
– To oznacza, że wcale nie muszę zaprzeczać.
– Co to…
– Słowo zaczyna się na „a” i kończy na „i”.
Krótka pauza.
– Skąd od razu