Терри Пратчетт

Świat Dysku.


Скачать книгу

panny Spisek. Aż wreszcie zobaczyła ognisko płonące wśród drzew w niewielkim zagłębieniu gruntu.

      – Zatrzymaj się tutaj i pomóż mi zejść, dziewczyno – poleciła stara czarownica. – A teraz słuchaj uważnie. Są reguły. Pierwsza: nic nie będziesz mówić; druga: będziesz patrzyła jedynie na tancerzy; trzecia: nie ruszysz się, dopóki taniec nie dobiegnie końca. I nie będę powtarzać dwa razy!

      – Tak, panno Spisek. Strasznie tu zimno.

      – Będzie jeszcze zimniej.

      Skierowały się w stronę słabego światła. Co komu po tańcu, który można tylko oglądać? – zastanawiała się Tiffany. Nie wydawało się to dobrą zabawą.

      – To nie ma być zabawa – oświadczyła panna Spisek.

      Cienie przesuwały się przed ogniskiem, a Tiffany słyszała męskie głosy. Potem ktoś wylał wodę na płomienie.

      Zasyczało, a między korony drzew uniósł się obłok pary. Zdarzyło się to w jednej chwili i było szokujące. Jedyna rzecz, która wydawała się tutaj żywa, teraz umarła.

      Zeschłe liście chrzęściły jej pod stopami. Księżyc na niebie – z którego wiatr do czysta wymiótł chmury – rzucał na ziemię małe srebrne plamki.

      Minęło sporo czasu, nim Tiffany zrozumiała, że na polance stoi sześciu mężczyzn. Musieli nosić czarne kostiumy – na tle księżycowego blasku wyglądali jak człekokształtne otwory w nicość. Stali w dwóch trzyosobowych szeregach, twarzami do siebie. Zachowywali jednak bezruch tak absolutny, że po chwili Tiffany zaczęła się zastanawiać, czy ich sobie nie wyobraziła.

      I wtedy zadudnił bęben: bum… bum… bum!

      Trwało to jakieś pół minuty, potem bęben umilkł. Ale w ciszy zimnego lasu rytm trwał w głowie Tiffany – i może nie ona jedyna go słyszała, bo mężczyźni delikatnie kiwali głowami do taktu.

      Zaczęli tańczyć.

      Jedynym dźwiękiem był odgłos ich butów uderzających o ziemię, gdy ludzie-cienie zbliżali się do siebie i rozchodzili. Ale wtedy Tiffany – wciąż z bezgłośnym bębnem rozbrzmiewającym jej w głowie – usłyszała jeszcze coś. Jej stopa tupała o ziemię, sama z siebie.

      Słyszała już ten rytm, widziała mężczyzn tańczących w ten sposób. Ale było to w słońcu, w jasnym blasku dnia. I mieli przyczepione do ubrań małe dzwoneczki.

      – To taniec morris! – powiedziała nie całkiem pod nosem.

      – Psst! – syknęła panna Spisek.

      – Ale to nie jest właściwy…

      – Bądź cicho!

      Zaczerwieniona, rozgniewana w ciemności, Tiffany oderwała wzrok od tańczących i demonstracyjnie rozejrzała się po polanie. Tłoczyły się tu również inne cienie, ludzkie, a przynajmniej podobne do ludzkich, jednak nie widziała ich wyraźnie i może to nawet lepiej.

      Wciąż się ochładzało. Zeschłe liście pokryła biel szronu.

      Rytm trwał. Ale Tiffany zdawało się, że nie jest już jedyny, ale że przejmuje inne rytmy i echa z wnętrza jej głowy.

      Panna Spisek mogła sobie syczeć do woli. To był taniec morris. Tylko że w niewłaściwym czasie!

      Tancerze morrisa przybywali do wioski zwykle w maju. Nikt nie był pewien, kiedy się pojawią, ponieważ musieli odwiedzić wiele wiosek w całej Kredzie, a każda wioska miała swoją gospodę, co spowalniało ich wędrówkę.

      Nosili kije i białe kostiumy z dzwoneczkami, żeby nie mogli podkradać się do ludzi. Nikt przecież nie lubi być zaskoczony przez niespodziewanego tancerza morrisa. Tiffany czekała przed wioską razem z innymi dziećmi; potem tańczyli za nimi przez całą drogę.

      Tancerze tańczyli później na wiejskich łąkach do muzyki bębna, uderzali kijami w powietrzu, a potem wszyscy szli do gospody i przychodziło lato.

      Tiffany nie zdołała odkryć, jak to się działo. Tancerze tańczyli i przychodziło lato – tyle wiedział każdy. Ojciec opowiadał, że był taki rok, kiedy tancerze się nie zjawili, wilgotna i zimna wiosna przeszła w chłodną jesień, a miesiące między nimi wypełniały mgły, deszcze i przymrozki w sierpniu.

      Teraz łomot bębnów wciąż miała w uszach, aż kręciło jej się w głowie. Tancerze robili coś nie tak… coś było nie tak…

      I wtedy przypomniała sobie siódmego tancerza – tego, którego nazywali Błaznem. Zwykle był niski, nosił pomięty cylinder i na całym ubraniu miał naszyte jaskrawe gałgany. Chodził dookoła z kapeluszem w ręku i szczerzył się do ludzi, dopóki nie dali mu pieniędzy na piwo. Czasami jednak odkładał kapelusz i wpadał między tańczących. Można by się spodziewać gigantycznej plątaniny rąk i nóg, ale jakoś nigdy do niej nie dochodziło. Skacząc i wirując między spoconymi tancerzami, zawsze potrafił znaleźć się tam, gdzie nie było innych.

      Świat przesuwał się wokół niej. Zamrugała. Bębny w głowie grzmiały teraz jednym rytmem, potężnym jak ocean. Panna Spisek została zapomniana. Tak samo jak ci dziwni i tajemniczy widzowie. Teraz liczył się jedynie taniec.

      Wił się w powietrzu jak coś żywego. Ale miał puste miejsce przesuwające się w szyku tancerzy. I ona powinna tam być, wiedziała o tym. Panna Spisek powiedziała, że nie, ale to było dawno temu, no i jak panna Spisek mogła to zrozumieć? Co ona wiedziała? Kiedy ostatni raz tańczyła? Taniec rozlewał się już po kościach Tiffany. Przyzywał ją. Sześciu tancerzy to za mało.

      Podbiegła i skoczyła między nich.

      Oczy tancerzy błysnęły gniewnie, kiedy skakała i przesuwała się wśród nich, zawsze tam, gdzie ich nie było. Bębny kierowały jej stopami, więc stopy szły tam, dokąd popychały je bębny.

      I nagle… był tam ktoś inny.

      Tak jakby nagle ogarnęło ją uczucie, że ktoś za nią stoi… ale też uczucie, że ktoś stoi przed nią, że jest obok niej, nad nią i pod nią – wszystko naraz.

      Tancerze zamarli, ale świat wirował. Mężczyźni byli tylko czarnymi cieniami, ciemnymi konturami w mroku. Bęben ucichł i trwała tylko jedna długa chwila, kiedy Tiffany obracała się delikatnie i bezgłośnie z wyciągniętymi ramionami, nie dotykając stopami gruntu, z twarzą zwróconą ku gwiazdom, które były zimne jak lód i ostre jak igły. Uczucie było… cudowne.

      – Kim Ty Jesteś? – zapytał głos.

      Miał echo, a może dwie osoby powiedziały to samo niemal równocześnie.

      Rytm powrócił nagle i sześciu mężczyzn się z nią zderzyło.

      * * *

      Kilka godzin później, w małym miasteczku Psikręt, na równinach, mieszkańcy wrzucili związaną czarownicę do rzeki.

      Coś takiego nigdy nie zdarzało się w górach, gdzie czarownice cieszyły się należnym szacunkiem, ale na rozległych równinach wciąż mieszkali ludzie tak tępi, że wierzyli w paskudne historie. Poza tym trudno było o jakieś rozrywki wieczorami.

      Jednakże prawdopodobnie nieczęsto czarownica przed kąpielą dostawała kubek herbaty i ciasteczka.

      Tak się stało, ponieważ mieszkańcy Psikrętu Robili Wszystko Według Książki.

      Książka miała tytuł „Magavenatio Obtusis”1. Nie wiedzieli, skąd się u nich wzięła. Po prostu pewnego dnia leżała sobie na półce w którymś ze sklepów.

      Umieli czytać, oczywiście. Żeby w świecie jakoś sobie radzić, trzeba się trochę znać na czytaniu i pisaniu, nawet w Psikręcie. Ale niespecjalnie ufali książkom ani ludziom,