David Lagercrantz

Millennium


Скачать книгу

się na swobodny przepływ talentów. Zaczęliśmy się też zastanawiać nad trzema T. Wiesz, co Grant przez to rozumie?

      – Nie bardzo.

      – To jego przepis na kreatywność. Potrzeba tolerancji dla nietypowych pomysłów i nietypowych ludzi. Im bardziej jest się otwartym na jednostki odstające od normy albo w ogóle wszelkiego rodzaju mniejszości, tym łatwiej przyjmuje się nowe pomysły. To trochę tak jak z indeksem homoseksualistów Richarda Floridy. Tam, gdzie panuje tolerancja dla ludzi takich jak ja, jest też większa otwartość i kreatywność.

      – Zbyt homogeniczne, skłonne do osądzania organizacje nie osiągają niczego.

      – Otóż to. A ludzie utalentowani, jak wyjaśnia, nie tylko mają dobre wyniki, ale też przyciągają inne talenty. Tworzą środowisko, w którym chce się przebywać. Od samego początku Grant próbował ściągnąć do siebie branżowych geniuszy, nie specjalistów na konkretne stanowiska. Nie ukierunkowujmy ludzi, niech sami nadają kierunek – brzmiała jego dewiza.

      – A tempo?

      – Wymiana myśli ma przebiegać szybko i sprawnie. Zwołanie spotkania nie może wymagać mnóstwa biurokracji, rezerwowania terminów i umawiania się z sekretarką. Trzeba móc wejść i od razu zacząć dyskutować. Pomysły powinny gładko przepływać w obu kierunkach. Na pewno słyszałaś o wręcz bajecznych dokonaniach Solifonu. Opracowywali innowacyjne rozwiązania techniczne z wielu różnych dziedzin. Mówiąc między nami, także dla NSA. A potem pojawił się kolejny mały geniusz, twój krajan, a wraz z nim…

      – Diabli wzięli wszystkie cholerne T.

      – Tak jest.

      – I to był Balder.

      – Zgadza się. Nie sądzę, żeby normalnie miał problemy z tolerancją czy nawet z tempem. Ale od samego początku rozsiewał coś w rodzaju trucizny i nie chciał się niczym dzielić. Momentalnie udało mu się zepsuć atmosferę w elitarnej grupie naukowców, zwłaszcza kiedy zaczął oskarżać ludzi o to, że są złodziejami i naśladowcami. Poza tym miał spięcie z właścicielem Nicolasem Grantem. Grant nie chciał jednak zdradzić, o co poszło – powiedział tylko, że to prywatna sprawa. Wkrótce potem Balder złożył wypowiedzenie.

      – Wiem.

      – Większość pracowników była zadowolona, że odszedł. Atmosfera się oczyściła i ludzie znów zaczęli sobie ufać, przynajmniej do pewnego stopnia. Ale Grant nie był jednak zadowolony, a już na pewno nie cieszyli się jego adwokaci. Balder zabrał ze sobą to, co opracował dla Solifonu, i – może dlatego, że nikt nie miał wglądu w jego pracę i mnożyły się plotki – wszyscy uważali, że miał w zanadrzu sensację, mogącą zrewolucjonizować komputer kwantowy, nad którym pracowano w Solifonie.

      – Z czysto prawnego punktu widzenia to, co zabrał, nie należało do niego. Było własnością firmy.

      – Właśnie. Balder gardłował o kradzieży, a ostatecznie sam okazał się złodziejem. Jak wiesz, zanosi się na proces, o ile Balder nie wystraszy tych adwokackich tuzów swoją wiedzą. To, co wie, jest jego polisą na życie. Tak przynajmniej twierdzi – może to być prawda. W najgorszym razie cała sprawa zakończy się…

      – Jego śmiercią.

      – Tego się obawiam – ciągnęła Alona. – Mamy coraz poważniejsze powody sądzić, że zanosi się na coś poważnego. Twoja szefowa zasugerowała, że możesz nam pomóc z niektórymi kawałkami tej układanki.

      Gabriella zerknęła w okno, za którym szalała wichura, i poczuła nagłe pragnienie, żeby znaleźć się w domu, jak najdalej od tego wszystkiego. Mimo to zdjęła płaszcz i usiadła na krześle. Czuła się bardzo nieswojo.

      – W czym mogę wam pomóc?

      – Jak myślisz, co on takiego odkrył?

      – Rozumiem, że nie udało wam się go podsłuchać ani włamać do jego komputera?

      – Tego nie mogę zdradzić, skarbie. Powiedz, co ty myślisz.

      Gabriella przypomniała sobie, że nie tak dawno Frans Balder stanął w drzwiach jej gabinetu i zaczął mamrotać coś o nowym życiu, cokolwiek to miało znaczyć.

      – Jak zapewne wiesz – odparła. – Balder twierdził, że okradziono go z efektów jego pracy jeszcze w Szwecji. FRA przeprowadził dość obszerne dochodzenie i do pewnego stopnia przyznał mu rację, choć nie pociągnął sprawy. Mniej więcej w tym samym czasie spotkałam Baldera po raz pierwszy i niespecjalnie go polubiłam. Od jego gadania pękała mi głowa. Był ślepy na wszystko, co nie dotyczyło jego i badań, które prowadził. Pomyślałam, że żaden postęp nie jest wart takiego zaślepienia. Jeżeli takie podejście jest konieczne, żeby być znanym na całym świecie, to ja nie chcę popularności, nawet w snach. Ale może po prostu zasugerowałam się wyrokiem sądu.

      – W sprawie opieki nad dzieckiem?

      – Tak. Balder właśnie stracił prawo do opieki nad swoim autystycznym synem. Kompletnie go zaniedbywał i nawet się nie zorientował, kiedy spadła mu na głowę praktycznie cała półka z książkami. Kiedy usłyszałam, że w Solifonie zraził do siebie wszystkich, świetnie to rozumiałam. Dobrze mu tak, pomyślałam.

      – Co było dalej?

      – Potem wrócił do domu i zaczęło się u nas mówić, że powinien dostać ochronę, więc spotkałam się z nim raz jeszcze. Wydarzyło się to zaledwie kilka tygodni temu i było niesamowite. Nie mogłam uwierzyć, że tak się zmienił. Nie tylko dlatego, że zgolił brodę, doprowadził do ładu fryzurę i zeszczuplał. Był też spokojniejszy, może nawet trochę niepewny. Nie było już w nim tej pasji. Pamiętam, że zapytałam, czy się martwi czekającymi go procesami. Wiesz, co odpowiedział?

      – Nie.

      – Z wyraźnym sarkazmem oznajmił, że się nie martwi, bo wobec prawa wszyscy jesteśmy równi.

      – Co chciał przez to powiedzieć?

      – Że jesteśmy równi, jeśli płacimy po równo. Dodał, że w jego świecie prawo jest tylko mieczem służącym do przeszywania takich jak on. Można więc powiedzieć, że owszem, martwił się. Martwił się też, że wiedza jest dla niego ciężarem, nawet jeśli jednocześnie mogła go uratować.

      – Ale nie zdradził, co ma na myśli?

      – Powiedział, że nie chce stracić ostatniego asa, którego ma w rękawie. Chciał poczekać i zobaczyć, jak daleko jest gotów się posunąć jego przeciwnik. Ale zauważyłam, że jest wstrząśnięty. Przy jakiejś okazji wyrwało mu się, że są ludzie, którzy chcą zrobić mu krzywdę.

      – W jaki sposób?

      – Nie fizycznie. Mówił, że zależy im przede wszystkim na jego badaniach i dobrym imieniu. Ale nie jestem pewna, czy naprawdę myślał, że na tym poprzestaną, więc zaproponowałam, żeby sobie kupił psa. Pomyślałam zresztą, że pies byłby idealnym towarzyszem dla człowieka mieszkającego na przedmieściach w stanowczo za dużym domu. Ale on odrzucił ten pomysł. Odpowiedział ostro, że nie może mieć teraz psa.

      – Jak myślisz, dlaczego?

      – Nie wiem. Ale odniosłam wrażenie, że coś go gnębi. Nie protestował też zbyt głośno, kiedy postarałam się dla niego o nowy, zaawansowany system alarmowy. Właśnie został zainstalowany.

      – Przez kogo?

      – Przez agencję ochrony, z którą często współpracujemy. Milton Security.

      – Dobrze, bardzo dobrze. Mimo wszystko proponowałabym go przenieść w bezpieczne miejsce.

      – Jest aż tak źle?

      – Jest