propozycja, Harry.
– Ja lubię nocną służbę.
– Nikt nie lubi nocnej służby.
– Dlaczego nie dacie mi wolnego stanowiska komisarza tutaj?
– Harry, wyświadcz mi przysługę i powiedz, że się zgadzasz.
Harry obracał w dłoniach papierowy kubek.
– Szefie – powiedział – jak długo my dwaj się znamy?
Møller ostrzegawczo podniósł palec.
– Nawet tego nie próbuj. Nie uderzaj w ton „tyle-przeżyliśmy-razem-na-dobre-i-na-złe”.
– Siedem lat. W ciągu tych siedmiu lat przesłuchiwałem ludzi, którzy prawdopodobnie są najgłupszymi stworzeniami, jakie w tym mieście poruszają się na dwóch nogach, a mimo to nie spotkałem nikogo, kto by kłamał gorzej niż ty. Być może jestem głupi, ale zostało mi jeszcze kilka komórek mózgowych, które starają się, jak mogą. A one mi mówią, że to nie za sprawą mojego życiorysu zasłużyłem na to stanowisko. Niemożliwe też, żebym niespodziewanie uzyskał najlepszy z całego wydziału wynik na tegorocznym teście strzeleckim. Mówią mi natomiast, że to ma związek z ustrzeleniem przeze mnie agenta Secret Service. Nie musisz odpowiadać, szefie.
Møller, który właśnie otworzył usta, zamknął je i demonstracyjnie skrzyżował ręce na piersiach.
Harry ciągnął:
– Rozumiem, że to nie ty reżyserujesz. I chociaż nie widzę całości obrazu, to jednak nie brak mi wyobraźni i co nieco potrafię odgadnąć. Jeżeli mam rację, to oznacza, że moje własne życzenia związane z wyborem dalszej drogi w policji mają znaczenie podrzędne. Odpowiedz mi więc tylko na jedno pytanie. Czy pozostał mi jakiś wybór?
Møller mrugał i mrugał. Znów myślał o Bergen. O bezśnieżnych zimach, o niedzielnych wycieczkach z żoną i chłopcami na szczyt Fløyen, o miejscu, gdzie da się dorastać, o dobrodusznych chłopięcych psotach i odrobinie trawki. Bez zorganizowanej przestępczości i czternastolatków przedawkowujących narkotyki. Komenda Okręgowa Policji w Bergen. No cóż.
– Nie – odparł.
– Dobrze – powiedział Harry. – Tak też myślałem. – Zmiął papierowy kubek i wycelował nim do kosza. – Mówiłeś o pięciu stopniach zaszeregowania wyżej?
– I o własnym pokoju.
– Spodziewam się, że zlokalizowanym w odpowiedniej odległości od innych. – Zrobił powolny, wystudiowany ruch ręką. – A płaca za nadgodziny?
– Nie na tym poziomie wynagrodzeń, Harry.
– No to będę się starał wychodzić o czwartej. – Papierowy kubek upadł na podłogę o pół metra od kosza.
– Na pewno wszystko się ułoży – powiedział Møller z leciutkim uśmiechem.
18. PARK ZAMKOWY, 10 LISTOPADA 1999
Był pogodny chłodny wieczór. Zaraz po wyjściu ze stacji kolejki podziemnej starego człowieka uderzyła mnogość ludzi wciąż krążących po ulicach. Wyobrażał sobie, że o tak późnej porze centrum miasta będzie w zasadzie bezludne, tymczasem po Karl Johans gate wśród neonowych świateł mknęły taksówki, a chodnikami maszerowali w górę i w dół przechodnie. Stanął przy przejściu dla pieszych, oczekując na zielone światło wraz z grupą ciemnoskórej młodzieży, porozumiewającej się w dziwacznym gdakliwym języku. Domyślał się, że to Pakistańczycy, a może Arabowie. Strumień myśli przerwało mu zmieniające się światło. Zdecydowanym krokiem przeszedł przez ulicę i ruszył dalej pod górę w stronę oświetlonej fasady Zamku. Nawet tutaj byli ludzie, w większości młodzi, idący gdzieś czy wracający Bóg wie skąd. W połowie zbocza zatrzymał się, żeby chwilę odsapnąć, przed pomnikiem Karla Johana, który siedział na koniu i rozmarzonym wzrokiem wpatrywał się w budynek parlamentu, Stortingu, władzy, którą usiłował przenieść do Zamku tuż za jego plecami.
Nie padało już od ponad tygodnia, suche liście zaszeleściły, gdy stary skręcił w prawo między drzewa w parku. Odchylił głowę do tyłu i zapatrzył się w nagie gałęzie, odcinające się od rozgwieżdżonego nieba. Przypomniał mu się fragment wiersza:
Dąb, brzoza, jesion, olcha, jarzębina
śmiertelna bladość, czarna peleryna
Pomyślał, że lepiej by się stało, gdyby dzisiejszej nocy nie świecił księżyc. Z drugiej strony łatwiej mu było znaleźć to, czego szukał: wielki dąb, do którego tulił głowę tamtego dnia, gdy otrzymał wiadomość, że jego życie zmierza do końca. Powiódł spojrzeniem wzdłuż pnia w koronę drzewa. Ile mogło mieć lat? Dwieście? Trzysta? Było prawdopodobnie już dorosłe, gdy Karl Johan pozwolił się obwołać królem Norwegii. Ale tak czy owak, każde życie ma swój koniec. Jego własne, drzewa, nawet królów. Stanął za dębem tak, by nie być widocznym ze ścieżki, i zdjął plecak. Potem przykucnął i wypakował zawartość. Trzy butelki z roztworem glyfosu, który ekspedient w supermarkecie budowlanym Jernia na Kirkeveien nazwał Roundup, i wielką strzykawkę z mocną stalową igłą, którą kupił w aptece Sfinx. Powiedział, że chce używać strzykawki podczas gotowania do ostrzykiwania mięsa tłuszczem, ale to tłumaczenie okazało się zupełnie niepotrzebne. Ekspedient patrzył na niego bez najmniejszego zainteresowania i z całą pewnością o nim zapomniał, jeszcze zanim zdążył wyjść.
Stary człowiek rozejrzał się ukradkiem, dopiero potem wbił igłę w korek jednej z butelek i wolno wyciągnął tłok, aby przezroczysty płyn wypełnił strzykawkę. Wymacał dłonią odpowiednie miejsce w pniu, rozstęp między dwoma kawałkami kory i tam wbił igłę. Nie poszło wcale tak łatwo, jak sądził. Musiał mocno naciskać, żeby igła weszła w drewno. Wbicie jej w zewnętrzną warstwę nie przyniosłoby żadnego skutku, zamierzał dostać się do kambium, do wewnętrznych życiodajnych organów drzewa. Jeszcze mocniej nacisnął strzykawkę. Igła zadrżała. Do diabła, nie wolno jej złamać, miał tylko tę jedną! Czubek leciutko się wsunął, ale po kilku centymetrach znieruchomiał. Pomimo wieczornego chłodu staruszkowi wystąpił pot na czoło. Spróbował jeszcze raz. Już miał nacisnąć jeszcze mocniej, gdy nagle usłyszał szelest liści bliżej ścieżki. Wypuścił strzykawkę z rąk. Odgłos się zbliżał. Stary przymknął powieki i wstrzymał oddech. Kroki minęły go tuż obok. Gdy znów otworzył oczy, dostrzegł dwie postacie znikające za krzakami przy punkcie widokowym, wychodzącym na Fredriks gate. Wypuścił powietrze z płuc i znów ujął strzykawkę. Tym razem pchnął z całej siły. Gdy był już właściwie pewny, że czubek igły zaraz się złamie, ta wsunęła się w drewno. Stary człowiek otarł pot. Reszta była już łatwa.
W ciągu dziesięciu minut zdołał wstrzyknąć w drzewo dwie butelki substancji i sporą część trzeciej, gdy nagle usłyszał zbliżające się głosy. Dwie osoby okrążyły krzewy na punkcie widokowym. Przypuszczał, że to te same, które widział wcześniej.
– Hej! – rozległ się męski głos.
Stary zareagował instynktownie, stanął przy drzewie w taki sposób, że długie poły płaszcza zakryły strzykawkę wciąż wbitą w pień. Już w następnym momencie oślepiło go światło. Zasłonił twarz dłońmi.
– Zabierz tę latarkę, Tom – odezwała się kobieta.
Snop światła odsunął się, zatańczył między drzewami w parku.
Podeszli teraz blisko niego. Kobieta mniej więcej trzydziestoletnia o ładnych, lecz przeciętnych rysach twarzy, podsunęła mu legitymację tak blisko twarzy,