Ю Несбё

Czerwone Gardło


Скачать книгу

pelerynę.

      – Słyszałem, że to dzielny człowiek.

      – Mamy wielu dzielnych żołnierzy.

      Długo stali w milczeniu naprzeciwko siebie.

      Edvard chrząknął i wsunął rękę do kieszeni.

      – Przyniosłem z Północy parę ruskich papierosów. Jeśli masz ogień…

      Gudbrand kiwnął głową, rozpiął kurtkę maskującą, znalazł pudełko z zapałkami, wyjął jedną i potarł nią o draskę. Gdy podniósł głowę, początkowo zobaczył jedynie szeroko otwarte cyklopowe oko Edvarda. Wpatrywało się w coś ponad jego ramieniem. Potem usłyszał świst.

      – Padnij! – wrzasnął Edvard.

      W następnej sekundzie leżeli na lodzie, a niebo nad ich głowami się rozdarło. Gudbrand ledwie zdążył zobaczyć ogon rosyjskiego myśliwca, lecącego wzdłuż ich okopu tak nisko, że podrywał śnieg z ziemi. Samolot zniknął i znów zapadła cisza.

      – To dopiero – szepnął Gudbrand.

      – Święty Boże – jęknął Edvard, obrócił się na bok, śmiejąc się do Gudbranda. – Widziałem pilota, ściągnął hełm z okularami i wychylał się z kokpitu. Ruscy zwariowali! – Śmiał się, aż dostał czkawki. To dopiero dzień!

      Gudbrand patrzył na złamaną zapałkę, którą wciąż trzymał w dłoni. Potem i on się roześmiał.

      – Cha, cha – powiedział Dale, patrząc na kolegów ze swego miejsca na brzegu okopu. – Cha, cha.

      Gudbrand spojrzał na Edvarda i obaj wybuchnęli niepohamowanym śmiechem. Zaśmiewali się do łez i w pierwszej chwili nie usłyszeli zbliżającego się dziwnego odgłosu.

      Klik, klik…

      Brzmiało to tak, jakby ktoś uderzał o lód motyką.

      Klik…

      Metal uderzył o metal. Gudbrand i Edvard obrócili się w stronę Dalego, który wolno osunął się na śnieg.

      – Na miłość boską… – zaczął Gudbrand.

      – Granat! – krzyknął Edvard.

      Gudbrand zareagował instynktownie i skulił się, lecz leżąc tak, dostrzegł kijek, wirujący na lodzie w odległości metra od niego. Do jednego końca przymocowana była metalowa grudka. Poczuł, jak ciało mu cierpnie, gdy uświadomił sobie, co się zaraz stanie.

      – Uciekaj! – krzyknął za jego plecami Edvard.

      To była prawda. Rosyjscy piloci rzeczywiście zrzucali z samolotów ręczne granaty. Gudbrand, leżąc na plecach, usiłował się odsunąć, ale ręce i nogi ślizgały się po mokrym lodzie.

      – Gudbrand!

      Ten dziwny dźwięk to był granat ręczny, który podskakiwał po lodzie na dnie okopu. Musiał trafić prosto w hełm Dalego.

      – Gudbrand!

      Granat dalej wirował, podskakiwał i tańczył na śniegu, a Gudbrand nie był w stanie oderwać od niego oczu. Cztery sekundy od odbezpieczenia do detonacji. Czy nie tego ich uczyli w Sennheim? Ale może Rosjanie mają inne granaty? Może u nich mija sześć sekund? Albo osiem? Granat dalej wirował, jak jeden z tych wielkich czerwonych bąków, które ojciec robił mu w Brooklynie. Gudbrand kręcił nim, a Sonny i jego młodszy brat przyglądali się i liczyli, ile wytrzyma. Twenty-one, twenty-two… Matka z okna na drugim piętrze wołała, że obiad już gotowy i Gudbrand musi przyjść na górę, bo ojciec w każdej chwili może wrócić do domu.

      „Za chwilę – odkrzykiwał. – Bąk się kręci!” Ale ona tego nie słyszała, zamykała okno. Edvard przestał krzyczeć. Nagle zapanowała kompletna cisza.

      22. POCZEKALNIA DOKTORA BUERA, 22 GRUDNIA 1999

      Stary popatrzył na zegarek. Tkwił w poczekalni już od kwadransa. Za czasów Konrada Buera nigdy nie czekał. Konrad zawsze przyjmował tylu pacjentów, aby mógł się trzymać planu.

      W drugim końcu pomieszczenia siedział jakiś ciemnoskóry mężczyzna, Afrykanin. Przerzucał kartki tygodnika. Stary stwierdził, że nawet z tej odległości jest w stanie odczytać każdą literę na okładce. Coś o rodzinie królewskiej. Czyżby Afrykanin czytał teraz o norweskiej rodzinie królewskiej? Cóż to za absurd!

      Tamten dalej przerzucał strony. Nosił wąsy opadające w dół, takie same jak kurier, z którym stary spotkał się w nocy. Spotkanie było krótkie. Kurier przyjechał do portu kontenerowego samochodem volvo, z pewnością wynajętym. Zatrzymał się, z szumem opuścił szybę i podał hasło. Voice of an Angel. Miał dokładnie takie same wąsy. I smutne oczy. Od razu zapowiedział, że nie ma broni w samochodzie ze względów bezpieczeństwa i muszą po nią pojechać. Stary wahał się, ale pomyślał, że gdyby chcieli go obrabować, zrobiliby to już tutaj, w porcie. Wsiadł więc do samochodu i pojechali, wybierając ze wszystkich miejsc na świecie hotel Radisson SAS, na Holbergs plass. Gdy przechodzili przez recepcję, stary zauważył Betty Andresen, ale nie spojrzała w ich stronę.

      Kurier przeliczył pieniądze w walizce, mrucząc pod nosem po niemiecku. Stary zadał mu więc pytanie. Ten odparł, że jego rodzice pochodzą z pewnej miejscowości w Alzacji. Staremu przyszło do głowy, żeby powiedzieć, że był tam kiedyś, w Sennheim. Dziwny pomysł.

      Tyle się naczytał o karabinie Märklin w Internecie, w bibliotece uniwersyteckiej, że teraz, kiedy go zobaczył na własne oczy, odczuł pewne rozczarowanie. Wyglądał jak zwykła strzelba łowiecka, tylko nieco większa. Kurier pokazał mu, jak ją składać i rozkładać. Zwracał się do niego „panie Uriaszu”. Potem stary schował rozłożony karabin do dużej torby na ramię i zjechał windą na dół do recepcji. Przez moment miał ochotę podejść do Betty Andresen i poprosić, żeby zamówiła mu taksówkę. Kolejny dziwny pomysł.

      – Halo!

      Stary podniósł głowę.

      – Chyba musimy sprawdzić ci też słuch.

      Doktor Buer stał w drzwiach i próbował przywołać na twarzy jowialny uśmiech. Zaprowadził go do gabinetu. Worki pod oczami lekarza zrobiły się jeszcze cięższe.

      – Trzy razy wywoływałem twoje nazwisko.

      Ja go i tak nie pamiętam, pomyślał stary. Zapomniałem wszystkie swoje nazwiska.

      Pomocna dłoń doktora dała staremu do zrozumienia, że lekarz ma mu do przekazania złe wiadomości.

      – Dostałem wyniki paru badań, które robiliśmy – powiedział Buer szybko, jeszcze zanim usiadł na krześle. Jak gdyby chciał mieć to jak najprędzej za sobą. – Niestety są przerzuty.

      – Oczywiście, że są – powiedział stary. – Czy to nie leży w naturze komórek rakowych?

      – Cha, cha, no tak. – Buer starł z blatu niewidzialny paproch.

      – Rak jest taki jak my. Robi tylko to, co musi.

      – No tak. – Doktor Buer skulony na krześle za wszelką cenę starał się udawać rozluźnienie.

      – Pan też robi tylko to, co pan musi, doktorze.

      – Racja, racja – Buer uśmiechnął się i zdjął okulary. – Wciąż rozważamy chemioterapię. To cię osłabi, ale… przedłuży… hm…

      – Życie?

      – Tak.

      – A ile mi zostało bez kuracji?

      Jabłko Adama na szyi