odchodził prędko, stukając laską. Z sercem przepełnionym, w nastroju łaski i błogosławieństwa wracałem pustymi ulicami. Za mało – myślałem – za mało! Wszystko za mało! Jeszcze – jeszcze więcej!
I skrucha domieszała się do wdzięczności. Oczywiście! Poczytała list mój za nędzny frazes, za głupi żart i pokazała go mecenasowi. Zamiast pomóc – zaszkodziłem, a wszystko dlatego, żem zbyt wygodny, gnuśny, za mało daję z siebie – za mało powagi i odpowiedzialności, nie umiem natchnąć zrozumieniem.
„Pani!
Ażeby pani uprzytomnić, aby trafić do sumienia – oświadczam, że począwszy od dzisiaj będę stosował rozmaite samoudręczenia (posty itp.) tak długo, póki to nie nastąpi. Pani jest bezczelna! Jakich słów mam użyć, by wytłumaczyć konieczność, powinność, psi obowiązek? Czy długo jeszcze potrwa? Co ma znaczyć ten upór? Skąd ta pycha?!”
A nazajutrz, przypomniawszy sobie ważny szczegół, napisałem:
„Perfumy tylko «Violette». On to lubi”.
Odtąd mecenas przestał odwiedzać doktorową. Gryzłem się, po nocach nie spałem. Nie jestem naiwny. Orientuję się dobrze w wielu rzeczach, o co nikt by mnie nie posądził – zdaję sobie sprawę na przykład, jakie wrażenie wywrzeć może taki list na osobie światowej i świeckiej, jaką była doktorowa. Umiem nawet w najwyższych momentach uniesienia uśmiechnąć się ścichapęk – lecz cóż stąd? Czy przez to moje cierpienie mniej było dojmujące, a męki, które sobie zadałem, mniej bolesne? Czy oburzenie moje mniej istotne? Cześć dla mecenasa mniej prawdziwa? O, nie! Cóż jest istotne? Życie, zdrowie? Więc przysięgam, że z tym samym ścichapęk uśmieszkiem oddałbym i życie, i zdrowie za to, by ona… by ona uczyniła zadość. A może ta kobieta miała skrupuły etyczne? Czym jest głupia etyka wobec mecenasa Kraykowskiego? Na wszelki wypadek postanowiłem uspokoić ją i pod tym względem!
„Pani musi! Doktór – to zero, powietrze”.
Ale u niej to nie była etyka, to była po prostu pycha lub wreszcie bezsensowne fochy samicy i brak zrozumienia świętych spraw elementarnych. Przechadzałem się pod jej oknami – co działo się tam za zapuszczoną firanką (gdyż wstawała późno), w jakim znajdowała się stadium? Kobiety są zbyt powierzchowne! Próbowałem magnetyzmu: – musisz, musisz – powtarzałem raz za razem, spoglądając w okno – dziś jeszcze, jeszcze dziś wieczorem, jeśli męża nie będzie w domu. – Wtem, nagle, przypominam sobie, że przecież mecenas pragnął mnie obić, że jeśli wtedy na ulicy nie uczynił tego – to może z powodu braku czasu? Rzucam więc wszystko i pędzę do sądu, skąd, jak wiem, wyjdzie za chwilę. Istotnie wychodzi po paru minutach z dwoma panami, a wówczas zbliżam się i, milcząc, nadstawiam grzbiet.
Zawisa nade mną zdumienie obu panów, lecz nie dbam o to – choćby i cały świat! Przymykam oczy, tulę ramiona i czekam ufnie – lecz nic nie spada. Wreszcie bełkocę, jąkając się w płyty chodnika:
– Może teraz? Zawsze, zawsze, zawsze…
– To jakiś idiota – rozciąga się nade mną głos jego. – Co za roztargnienie! Zapomniałem, że mam konferencję! Pomówimy innym razem, żegnam panów, masz tu parę groszy, mój człowieku. Moje uszanowanie!
I śpiesznie wsiadł do taksówki. Ach, te taksówki! Jeden z panów sięgnął do kieszeni. Wstrzymałem go ruchem ręki.
– Nie jestem żebrakiem ani idiotą. Mam godność – a jałmużnę przyjmuję tylko od mecenasa Kraykowskiego.
Powziąłem plan hipnozy, stałej, konsekwentnej presji za pomocą tysiąca drobnych faktów, mistycznych wskazówek, które nie przenikając do świadomości wytworzyłyby podświadomy stan konieczności. Rysowałem kredą na murze domu, w którym mieszkała, strzałkę i duże K. Nie będę wyłuszczał wszystkich mych intryg mniej lub więcej zręcznych, została spowita siecią dziwnych wydarzeń. Subiekt w magazynie mód zwracał się do niej niby przez pomyłkę – pani mecenasowo! Stróż, spotkany na schodach, powiedział, że sędzia Krajewski… zapytywał, czy odesłano parasol. Krajewski – Kraykowski, sędzia – mecenas, trzeba być ostrożnym, kropla drąży głaz. Nie wiadomo, jakim cudem przynosiła z miasta na sukni woń mecenasa, jego ożywczy zapach toaletowy fiołkowego mydła i wody kolońskiej. Lub na przykład taki wypadek: późno w nocy dzwoni telefon – zrywa się ze snu, biegnie i słyszy nieznajomy, rozkazujący głos – natychmiast! – i nic więcej. Albo wetknięty w drzwi świstek, a na nim – nic, urywek wiersza: „Znasz-li ten kray, gdzie cytryna dojrzewa?”.
Lecz stopniowo traciłem nadzieję. Mecenas przestał ją odwiedzać – zdawało się, że na nic moje wysiłki. Przewidywałem już moment ostatecznej kapitulacji i bałem się: czułem, że nie będę mógł się z tym pogodzić. Obraza mecenasa w tym punkcie to byłaby rzecz, której bym nie zniósł, chociażby on się tym nie przejął. Byłaby to dla mnie ostateczna zniewaga, krzywda i hańba. Ostateczna – tak, ostateczna, dobrze się wyraziłem. Nie mogąc w nią wierzyć, drżałem jednak przed nieuchronnym, zbliżającym się końcem.
I rzeczywiście… Jest jednak jakaś łaskawość! I, ach, jacy byli przemyślni – a swoją drogą mam żal do mecenasa, dlaczego tak się z tym ukrywał, czyż nie wiedział, że cierpię? Przypadek? O, nie, to nie był przypadek, serce raczej! Wracałem wieczorem Alejami do domu – wtem coś mię tknęło, by wstąpić do parku. Właściwie powinienem był wcześniej położyć się do łóżka, gdyż nazajutrz o świcie miałem przybić do drzwi mecenasa złoconą tabliczkę z napisem – MECENAS KRAYKOWSKI, ale coś tknęło mnie: do parku. Wszedłem – i w samym końcu, za stawem, ujrzałem… ach, ach! ujrzałem jej duży kapelusz i jego melonik. A, smarkacze, łobuzy utrapione, a łotrzyki! Więc podczas gdy ja się męczyłem, oni spotykali się tutaj w sekrecie przede mną – i jak zręcznie! Musieli posługiwać się taksówkami! – Skręcili w boczną alejkę i usiedli na ławeczce. Zaczaiłem się w krzakach. Niczego się nie spodziewałem, o niczym nie myślałem – nie chciałem nic wiedzieć, skuliłem się tylko pod krzakiem i liczyłem liście prędko, bez zastanowienia, jakby mnie wcale nie było.
I nagle – mecenas objął ją, przycisnął i szepnął:
– Tutaj – natura… Czy słyszysz? Słowik. Teraz, prędzej – póki śpiewa… Do wtóru, w takt pieśni słowiczej… Ja proszę!
I potem… ach, to było kosmiczne, nie wytrzymałem – jakby wszystkie moce świata spięły się we mnie świętym szaleństwem, jakby potworny stos, stos elektryczny, stos pacierzowy, czy stos ofiarny, użyczył mi straszliwego wstrząsu – zerwałem się i zacząłem krzyczeć na cały głos, na cały park:
– Mecenas Kraykowski ją…! Mecenas Kraykowski ją…! Mecenas Kraykowski ją…!
Wszczął się alarm. Ktoś biegł, ktoś uciekał, ludzie wysunęli się naraz ze wszystkich stron – a mnie złapało raz, drugi, trzeci, ścięło mnie z nóg i zatańczyłem, jak jeszcze nigdy, z pianą na ustach, w drgawkach i konwulsjach – bachiczny taniec. Co się potem działo, nie pamiętam. Ocknąłem się w szpitalu.
Miewam się coraz gorzej. Ostatnie przeżycia zmęczyły mnie. Mecenas Kraykowski wyjeżdża jutro w tajemnicy przede mną (lecz ja wiem) do małej, górskiej miejscowości w Karpatach Wschodnich. Chce przypaść w górach na parę tygodni i sądzi, że może zapomnę. Za nim! Tak, za nim! Wszędzie za tą moją gwiazdą przewodnią! Lecz pytanie, czy powrócę żywy z tej podróży, wzruszenia te są zbyt silne. Mogę skonać nagle na ulicy, pod płotem, a w takim razie – trzeba napisać karteczkę – niech trupa mego odeślą pod adresem mecenasa Kraykowskiego.
Pamiętnik
Stefana Czarnieckiego
1
Urodziłem się i wychowałem w domu pełnym zacności. Ze wzruszeniem myślą wybiegam ku tobie – dzieciństwo moje! Widzę ojca