w obecności całej służby, pośród której pokojówka najwięcej była wzruszona. – Rżnij, pal, morduj – wołała matka w natchnieniu. – Nikomu nie przepuszczaj! Jesteś narzędziem gniewu Jehowy, a raczej, chciałam powiedzieć, Pana Boga. Jesteś narzędziem gniewu, wstrętu, obrzydzenia, nienawiści. Wytrać wszystkich rozpustników, którzy się brzydzą, choć przed ołtarzem przysięgali się nie brzydzić! A ojciec, gorący patriota, płakał na uboczu. – Synu mój – powiedział – krwią zmyć możesz plamę swego pochodzenia. Przed bitwą myśl zawsze o mnie, a jak ognia wystrzegaj się wspomnienia twojej matki, to może cię zgubić. Myśl o mnie i nie daruj! Nie daruj! Co do jednego wytrać tych łajdaków, by zginęły wszystkie inne rasy, a pozostała tylko moja rasa! – A ukochana po raz pierwszy podała mi usta; było to w parku, przy dźwiękach kawiarnianego kwartetu pewnego wieczoru pachnącego wrzosem i miętą – po prostu, bez wstępu, ani żadnych objaśnień podała mi usta. Przenikliwie piękne! Płakać się chce! Dziś rozumiem, że chodziło o nadróbkę trupów, że, ponieważ my, mężczyźni, przedsięwzięliśmy rzeź, one, kobiety, przystępowały ze swej strony do dzieła, ale wówczas nie byłem jeszcze bankrutem i myśl ta, choć ją znałem, była we mnie tylko czczą filozofią i nie wstrzymała łez płynących z oczu.
Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani? Przepraszam, że wrócę znów do tajemnicy, która mię tak nęka. Żołnierz na froncie w błocie i w mięsie się babrze, choroby, liszaje i brud znęcają się nad nim, a do tego, gdy brzuch jest rozdarty pociskiem, często kiszki wyłażą na wierzch… Więc jakże? Czemuż to żołnierz jaskółką jest, a nie żabą? Czemuż zawód żołnierza jest piękny i zewsząd utęskniony? Nie, źle mówię, nie piękny, ale – kraśny, kraśny do najwyższego stopnia. To właśnie – że kraśny – dodawało mi sił w walce z przebrzydłym zdrajcą duszy żołnierskiej, z obawą – i byłem prawie szczęśliwy, jak gdyby już po tamtej stronie nieprzeniknionego muru. Za każdym razem, gdy udało mi się trafnie wystrzelić z karabinu, czułem, że zawisam na niedocieczonym uśmiechu kobiet i na taktach żołnierskiej śpiewki, a nawet, po wielu wysiłkach zdołałem zyskać łaski mego konia – tej dumy ułana – który dotychczas tylko kąsał mię i kopał.
4
Lecz zaszedł wypadek, który wtrącił mię w otchłań moralnego zepsucia, skąd dotychczas nie mogę się wydostać. Wszystko było na najlepszej drodze. Wojna rozszalała się na całym świecie, a wraz z nią – Tajemnica, ludzie pakowali sobie w brzuch bagnety, nienawidzili, brzydzili się i pogardzali, kochali i wielbili, gdzie przedtem wieśniak spokojnie młócił zboże, tam teraz była kupa gruzu. I ja wraz z nimi! Nie miałem wątpliwości, jak działać i co wybierać; twarda dyscyplina wojskowa była mi drogowskazem Tajemnicy. Pędziłem do ataku, lub leżałem w okopie wśród gazów duszących. – Już nadzieja, matka głupich, ukazywała mi radosne perspektywy przyszłości, jak to wrócę do domu z wojska, wyzwolony raz na zawsze z fatalnej neutralności szczurzej… Ale, niestety, stało się inaczej… W dali grały armaty… Na rozoranym polu przed nami noc zapadała, po niebie gnały poszarpane chmury, siekł zimny wicher, a my, kraśniejsi niż kiedykolwiek, już trzeci dzień broniliśmy zażarcie wzgórka, na którym stało połamane drzewo. Właśnie porucznik rozkazał nam trwać aż do śmierci.
Wtem pocisk armatni nadlatuje, pęka, wybucha, ucina ułanowi Kacperskiemu obie nogi, rozrywa brzuch, a ten z początku traci się, nie pojmuje, co się stało, a w chwilę potem też wybucha, ale śmiechem, też pęka, ale ze śmiechu! – trzymając się za brzuch, tryskający krwią, jak fontanna, piszczy i piszczy humorystycznym, wrzaskliwym, histerycznym, krotochwilnym dyszkantem – długie minuty! Jaki śmiech zaraźliwy! Nie macie pojęcia, czym być może taki niespodziewany głos na polu walki. Ledwie zdołałem dotrwać do końca wojny. – A kiedy powróciłem do domu, stwierdziłem, wciąż mając uszy pełne tego śmiechu, że wszystko, czym żyłem dotychczas, w proch się rozpadło, że rozwiały się wniwecz marzenia co do nowej, szczęśliwej egzystencji u boku Jadwisi, i że na pustyni, która nagle się rozwarła, nie pozostaje mi nic innego, jak być komunistą. Dlaczego? – komunistą? Lecz naprzód – co rozumiem przez „komunistę”? W tym określeniu nie zawieram żadnej sprecyzowanej treści ideologicznej, ani programu, ani balastu, przeciwnie, stosuję go raczej dla tego, co jest w nim obce, wrogie i niepojęte, i co najpoważniejsze jednostki zniewala do wzruszenia ramionami, lub do dzikich wrzasków wstrętu i przestrachu.
Lecz, jeśli już koniecznie chodzi o program, to proszę: żądam i obstaję, ażeby wszystko – ojcowie i matki, rasa i wiara, cnota i narzeczone – wszystko było upaństwowione i wydawane za kartkami w równych i dostatecznych porcjach. Żądam i podtrzymuję to żądanie w obliczu całego świata, aby pokrajano moją matkę na kawałeczki i każdemu, kto za mało jest gorliwy w modlitwach, dano po kawałeczku i by tak samo postąpiono z ojcem, w stosunku do istot pozbawionych rasy. Wymagam także, aby wszelkie uśmieszki, wszelkie uroki i wdzięki dostarczane były tylko na wyraźne żądanie, a nieuzasadniony wstręt ma być karany zamknięciem w domu poprawy. Oto program. A co do metody, to polega ona przede wszystkim na piskliwym śmiechu, a także na mrużeniu oczu. – Z pewną przekorą opieram się na zasadzie, że wojna zniszczyła we mnie wszelkie ludzkie uczucia. A dalej twierdzę, że ja osobiście z nikim nie podpisywałem pokoju i że stan wojenny – dla mnie – nie jest wcale zawieszony. – Ha – zawołacie – program nierealny, a metoda głupia i niezrozumiała! Dobrze, lecz czyż wasz program bardziej jest realny, a wasze metody bardziej zrozumiałe? Nie upieram się zresztą, ani przy programie, ani przy metodzie – a jeśli wybrałem określenie „komunizm”, to tylko dlatego, że „komunizm” jest tajemnicą równie niedocieczoną dla umysłów mu przeciwnych, jak dla mnie wasze tam dąsy i uśmieszki.
Tak to, moi państwo, uśmiechacie się, mrużycie oczy; pieścicie jaskółki, a dręczycie żaby, czepiacie się nosa; nieustannie kogoś tam nienawidzicie, kimś tam brzydzicie się, to znów wpadacie w niepojęty stan miłości i zachwytu – a wszystko gwoli jakiejś Tajemnicy. Lecz co będzie, jeśli i ja zdobędę się na własną tajemnicę i narzucę ją waszemu światu z całym patriotyzmem, bohaterstwem, poświęceniem, jakiego nauczyły mię miłość i wojsko? Co będzie, gdy ja z kolei uśmiechnę się (innym cokolwiek uśmiechem) i zmrużę oko z bezceremonialnością starego wojownika? Może najdowcipniej postąpiłem z ukochaną moją Jadwisią. – Czy kobieta jest zagadką? – zapytałem. (Po powrocie powitała mnie z niezmiernym wylaniem, obejrzała medal i zaraz poszliśmy do parku). – O tak – odparła. – Czyż nie jestem zagadkowa? – rzekła, opuszczając powieki. – Kobieta-żywioł i sfinks. – Ja też jestem zagadką! – rzekłem. – Ja też mam własny język tajemnicy i żądam, byś nim przemawiała. Czy widzisz tę żabę? Przysięgam na honor żołnierski, że wsadzę ci ją pod bluzkę, jeśli nie powiesz natychmiast, zupełnie poważnie i patrząc mi oko w oko, następujących słów: – ciam – bam – biu, mniu – mniu, ba – bi, ba – be – no – zar.
Nie chciała za nic. Wykręcała się, jak mogła, tłumacząc, że to głupie i nieuzasadnione, że ona nie może, zapłoniła się cała, próbowała wszystko w żart obrócić, wreszcie zaczęła płakać. – Nie mogę, nie mogę – powtarzała szlochając – wstydzę się, jakże… takie bezsensowne słowa! Wziąłem więc wielką, tłustą ropuchę i spełniłem moją zapowiedź. Zdawało się, że oszaleje. Jak opętana tarzała się po ziemi, a kwik, który z siebie dobyła, mógłbym porównać tylko z humorystycznym piskiem człowieka, któremu pocisk armatni urwie obydwie nogi i część brzucha. Być może to porównanie, jak również dowcip z żabą – są niesmaczne, lecz proszę pamiętać, iż ja, szczur bezbarwny, szczur neutralny, ani biały ani czarny, także niesmaczny jestem dla większości ludzi. I czyż dla wszystkich jedno i to samo ma być smaczne i kraśne? Co mnie osobiście wydało się najkraśniejsze, najbardziej tajemnicze i pachnące wrzosem i miętą w całej tej przygodzie, to, że na koniec – nie mogąc się uwolnić od ropuchy, szalejącej pod bluzką – zwariowała.
Może i nie jestem komunistą, może jestem tylko – wojującym pacyfistą. Wałęsam się po świecie, żegluję po tej otchłani niezrozumiałych