Умберто Эко

Imię róży. Wydanie poprawione przez autora


Скачать книгу

powstają ze szczątków różnych świętych przedmiotów. Kiedy spotkałem go po raz pierwszy, pokazał mi się i z twarzy, i ze sposobu mówienia jako niewiele różny od skrzyżowań włochatych i kopytnych zwierząt, jakie dopiero co widziałem na portalu. Później spostrzegłem, że był to może człek zacnego serca i humoru żartobliwego. Jeszcze później… Ale nie niweczmy porządku rzeczy. Między innymi dlatego, że jak tylko przemówił, mój mistrz zapytał z wielkim zaciekawieniem:

      – Czemu rzekłeś penitenziagite?

      – Domine frate magnificentisimo – odparł Salwator, składając jakby ukłon. – Jezus ventuus est et li homini debent czynić pokutę. Nie?

      Wilhelm przyjrzał mu się bacznie.

      – Przybyłeś tutaj z klasztoru minorytów?

      – No intendo.

      – Pytam, czy żyłeś pośród braci świętego Franciszka, pytam, czy znałeś owych, których zwano apostołami…

      Salwator pobladł, a raczej jego ogorzałe i zwierzęce oblicze stało się szare. Wykonał głęboki skłon, ledwie poruszając wargami, oznajmił: vade retro, przeżegnał się pobożnie i umknął, zerkając co jakiś czas za siebie.

      – O co go pytałeś? – zagadnąłem Wilhelma.

      Był przez chwilę jeszcze pogrążony w myślach.

      – Nieważne, powiem ci później. Wejdźmy. Chcę znaleźć Hubertyna.

      Dopiero co minęła godzina seksty. Blade słońce przenikało do wnętrza kościoła od zachodu, a więc przez niewiele okien, i to wąskich. Delikatna smuga światła muskała jeszcze główny ołtarz, którego antependium zdawało się jaśnieć złotym blaskiem. Nawy boczne pogrążone były w półmroku.

      Koło ostatniej kaplicy przed ołtarzem w lewej nawie wznosiła się cienka kolumna, a na niej Najświętsza Panna z kamienia, wyrzeźbiona w stylu nowoświeckim, z niewypowiedzianym uśmiechem, wystającym brzuchem. Dzieciątkiem na ręku, ubrana we wdzięczną suknię z delikatnym gorsetem. U stóp figury modlił się, prawie leżąc krzyżem, człek ubrany w suknie zakonu kluniackiego.

      Podeszliśmy bliżej. Tamten, słysząc odgłos naszych kroków, uniósł głowę. Był to starzec o nader gładkim obliczu, łysej czaszce, wielkich niebieskich oczach, ustach delikatnych i czerwonych, białej skórze i kościstej głowie, do której skóra przylegała, jakby był zakonserwowaną w mleku mumią. Dłonie miał białe, palce długie i szczupłe. Wyglądał jak dziewczynka, którą ścięła przedwczesna śmierć. Obrzucił nas spojrzeniem najpierw zagubionym, jakbyśmy przerwali mu ekstatyczną wizję, później jego oblicze rozjaśniło się radością.

      – Wilhelm?! – wykrzyknął. – Najdroższy sercu bracie! – Wstał z trudem i ruszył naprzeciw mojemu mistrzowi, by chwycić go w ramiona i pocałować w usta. – Wilhelm! – powtórzył i oczy mu zwilgotniały od łez. – Ile to lat! Poznaję cię jeszcze! Ile lat, ile wydarzeń! Jakimiż próbami Bóg nas doświadczał! – Zapłakał. Wilhelm, też wyraźnie wzruszony, odwzajemnił mu uścisk. Mieliśmy przed sobą Hubertyna z Casale.

      Słyszałem o nim, i to niejedno, zanim przybyłem do Italii, a jeszcze więcej stykając się z franciszkanami z cesarskiego dworu. Ktoś powiedział mi nawet, że największy poeta naszych czasów, Dante Alighieri z Florencji, zmarły przed niewielu laty, stworzył poemat (nie mogłem go przeczytać, bo był napisany w pospolitym języku toskańskim), do którego przyłożyły dłoń i niebo, i ziemia, a którego wiele wersów było niczym innym, jak parafrazą fragmentów dzieła Hubertyna Arbor vitae crucifixae. Na tym bynajmniej nie kończyły się zasługi tego sławetnego człeka. Chcę wszakże, by mój czytelnik miał lepszą możliwość zrozumienia, jak ważne było to spotkanie, postaram się więc odtworzyć sprawy tamtych lat, tak jak je pojmowałem w czasie mojego krótkiego pobytu w środkowej Italii, słuchając skąpych słów mojego mistrza i licznych rozmów, jakie prowadził z opatami i mnichami w toku naszej podróży.

      Moi nauczyciele z Melku nieraz powtarzali, że jest rzeczą wielce trudną dla mieszkańca Północy wyrobić sobie jasny pogląd na sprawy religijne i polityczne w Italii.

      Półwysep, gdzie duchowieństwo bardziej niż w innym kraju popisywało się swą mocą i bogactwem, spłodził w ciągu ponad dwóch wieków ruchy ludzi zamyślających wieść żywot uboższy i ścierający się ze znieprawionymi księżmi, od których nie chcieli nawet przyjmować sakramentów. Ludzie ci łączyli się w niezależne wspólnoty, będące solą w oku i panów, i cesarstwa, i rad miejskich.

      Wreszcie pojawił się święty Franciszek i począł szerzyć umiłowanie ubóstwa w zgodzie z przykazaniami Kościoła; za jego sprawą Kościół uznał pożytek surowych obyczajów, do czego nawoływały stare ruchy, i oczyścił owe ruchy ze składników nieładu, które się w nich zagnieździły. Można było oczekiwać, że nadejdzie epoka umiaru i świętości. Ponieważ jednak zakon franciszkański wzrastał i przyciągał do siebie najlepszych, zbyt wielką zyskując potęgę i zbyt się przywiązując do spraw doczesnych, liczni franciszkanie pragnęli przywrócić mu czystość z dawnych czasów. Sprawa raczej trudna dla zakonu, który wtedy, gdy przebywałem w opactwie, liczył już ponad trzydzieści tysięcy rozsianych po całym świecie mnichów. Tak jednak jest, i wielu spośród braci świętego Franciszka sprzeciwiało się regule, jaką zakon sobie nadał, powiadając, że przyjął teraz sposoby tych instytucji kościelnych, które zamierzał reformować. I że to nastąpiło już w czasach, kiedy Franciszek jeszcze żył, i że jego słowa i zamierzenia spotkała zdrada.

      Wielu z nich odkryło wtedy na nowo księgę pewnego cysterskiego mnicha, zwanego Joachimem, który pisał na początku XII wieku po Chrystusie i któremu przyznawano ducha proroczego. Rzeczywiście, przewidział nadejście nowej ery, kiedy to duch Chrystusowy, w czasie owym znieprawiony przez czyny Jego fałszywych apostołów, miałby na nowo urzeczywistnić się na ziemi. I wszyscy zobaczyli jasno, że mówił, sam o tym nie wiedząc, o zakonie franciszkańskim.

      Rozradowało to nader licznych franciszkanów, może nawet nadto, tak że w połowie wieku w Paryżu doktorowie Sorbony potępili twierdzenia opata Joachima, ale uczynili to dlatego, że na uniwersytecie franciszkanie (i dominikanie) stawali się coraz potężniejsi i wysłuchiwani, toteż chciano pozbyć się ich jako heretyków. Do czego wszelako nie doszło z wielką korzyścią dla Kościoła, dzięki temu bowiem mogły szerzyć się dzieła Tomasza z Akwinu i Bonawentury z Bagnoregio, którzy z pewnością heretykami nie byli. Stąd widać, że nawet w Paryżu doszło do zamętu w ideach albo ktoś chciał do tego zamętu doprowadzić, mając na widoku własne cele. Takie to zło wyrządza herezja ludowi chrześcijańskiemu – zło, które zaciemnia idee i popycha wszystkich, by stali się inkwizytorami dla osobistej korzyści. To zaś, po wszystkim, co widziałem w opactwie, skłoniło mnie do sądu, że często sami inkwizytorzy tworzą heretyków. I nie tylko w tym znaczeniu, że wyobrażają ich sobie tam, gdzie nie ma żadnego, ale też dlatego, że gwałtami tępiąc heretycką chorobę, budzą ku sobie odrazę u wielu, którzy przez to poczynają skłaniać się w stronę kacerstwa. Doprawdy diabelski to krąg i oby Bóg zechciał nas od niego wybawić.

      Ale mówiłem o herezji joachimickiej (jeśli takowa była). I ujrzano w Toskanii franciszkanina, Gerarda z Borgo San Donnino, jak uczynił się głosem przepowiedni Joachima, i wielkie przejęcie było wśród minorytów. Wyłonił się wtedy spośród nich zastęp stronników dawnej reguły pod takim wezwaniem, że kiedy sobór w Lyonie, ratując zakon franciszkański przed tymi, którzy chcieli go skasować, oddał mu w posiadanie wszystkie użytkowane przez niego dobra, niektórzy bracia w Marchii zbuntowali się, ponieważ utrzymywali, że żaden franciszkanin nie powinien mieć niczego ani osobiście, ani przez klasztor, ani przez zakon. Nie zdaje mi się, by głosili rzeczy sprzeczne z Ewangelią,