mogła jakaś pułapka. A nie podoba mi się miłość, która do rozmowy z Najwyższym przenosi dreszcze, jakie przeżywa się w dotknięciu cielesnym…
– Bluźnisz, Wilhelmie! To nie to samo. Niezgłębiona otchłań oddziela zachwyt serca miłującego Jezusa Ukrzyżowanego od znieprawionego zachwytu pseudoapostołów z Montefalco…
– Nie byli pseudoapostołami, byli braćmi Wolnego Ducha, sam to powiedziałeś.
– A cóż za różnica? Nie wiedziałeś wszystkiego o tym procesie, ja sam nie śmiałem włączyć między dokumenty niektórych wyznań, by ani na chwilę nie rzucić skraju diabelskiego cienia na atmosferę świętości, jaką Klara wytworzyła w tamtym miejscu. Ale o pewnych rzeczach, Wilhelmie, o pewnych rzeczach wiedziałem! Gromadzili się nocą w piwnicy, brali nowo narodzone dzieciątko, rzucali nim do siebie, aż umarło od uderzeń… albo od czego innego… Kto zaś jako ostatni miał je w swoich dłoniach i w czyich rękach umarło, zostawał głową sekty… Ciało zaś dzieciątka rozdzierali i mieszali z mąką, by uczynić z niego bluźniercze hostie!
– Hubertynie – rzekł stanowczo Wilhelm – to wszystko powiedzieli wiele wieków temu ormiańscy biskupi o sekcie paulicjan. I bogomiłów.
– I co z tego? Diabeł jest głupcem, trzyma się pewnego rytmu, kiedy zastawia pułapki i uwodzi, powtarza własne rytuały w odstępach tysięcy lat, sam zaś nigdy się nie zmienia i właśnie przez to poznaje się go jako nieprzyjaciela! Przysięgam ci, w dzień Wielkiej Nocy zapalali świece i prowadzili dziewczątka do piwnicy. Potem gasili świece i rzucali się na owe dziewczątka, nawet jeśli byli z nimi złączeni więzami krwi… i jeśli z tego objęcia rodziło się dziecko, piekielny rytuał zaczynał się od nowa, a wszyscy gromadzili się wokół kadzi pełnej wina, którą nazywali baryłeczką, upijali się i rozrywali na strzępy dziecko, a krew jego wlewali do kielicha, i rzucali żywe jeszcze dzieci do ognia, i mieszali prochy dziecka z jego krwią, i pili!
– Ależ o tym pisał Michał Psellos w księdze o działaniach demonów, trzysta lat temu! Kto ci to wszystko opowiedział?
– Oni, Bentiwenga i inni, na mękach!
– Jedna tylko rzecz podnieca zwierzęta bardziej niż rozkosz, a jest nią ból. Na mękach czujesz się jak we władzy ziół, które dają wizję. Wszystko, coś zasłyszał, coś czytał, wraca ci do głowy, jakby uniesiono cię, lecz nie do nieba, ale ku piekłu. Na mękach powiadasz nie tylko to, czego chce inkwizytor, ale też to, co w twoim mniemaniu może być mu miłe, by ustanowiła się więź (o tak, doprawdy diabelska) między nim a tobą… Znam to, Hubertynie, sam należałem do tych ludzi, którzy uważają, że za pomocą rozpalonych cęgów dobywają prawdę. Otóż wiedz, żar prawdy z innego bierze się płomienia. Na mękach Bentiwenga mógł mówić najmniej dorzeczne kłamstwa, gdyż nie on już przemawiał, lecz jego lubieżność, demony jego duszy.
– Lubieżność?
– Tak, jest bowiem lubieżność bólu, jak jest lubieżność wielbienia, a nawet lubieżność pokory. Skoro tak niewiele wystarczyło zbuntowanym aniołom, by zmienić żar uwielbienia i pokory w żar pychy i buntu, cóż powiedzieć o istocie ludzkiej? Ta właśnie myśl przyszła mi do głowy w toku inkwizytorskich poczynań. I dlatego wyrzekłem się tego działania. Nie mam dość odwagi, by badać słabości niegodziwców, bo odkryłem, że te same słabości mają święci.
Hubertyn słuchał ostatnich słów Wilhelma tak, jakby nie pojmował, co też ten mówi Wyraz jego twarzy, coraz bardziej natchnionej miłością i współczuciem, mówił, iż w jego mniemaniu Wilhelm padł ofiarą uczuć nader grzesznych, lecz Hubertyn mu je wybaczał, bo bardzo go kochał. Przerwał więc Wilhelmowi i rzekł tonem przepełnionym goryczą:
– Nieważne. Jeśli tak to czułeś, dobrześ zrobił, żeś zaprzestał. Trzeba zwalczać pokusy. Jednakowoż brak mi twojego wsparcia, a mogliśmy rozproszyć tę niegodziwą bandę. Wiesz przecież, co się stało: mnie samego oskarżono, że jestem wobec nich zbyt słaby, i podejrzewano o kacerstwo. Ty także za wiele słabości okazałeś w zwalczaniu zła. Zła, Wilhelmie! Czyż nigdy nie przepadnie to potępienie, ten cień, to błoto, które przeszkadza nam dotrzeć do źródła? – Nachylił się jeszcze bardziej do Wilhelma, jakby bał się, że ktoś go usłyszy. – Także tu, także w tych murach poświęconych modlitwie, wiesz o tym?
– Wiem, powiedział mi opat. Prosił mnie także, bym pomógł rozproszyć mrok.
– A więc podpatruj, drąż, patrz okiem rysia w dwóch kierunkach, lubieżności i pychy…
– Lubieżności?
– Tak, lubieżności Było coś… niewieściego, a zatem diabelskiego, w tym młodzieńcu, który utracił życie. Miał oczy dziewczątka, które szuka obcowania z inkubem. Ale, powiedziałem ci, również pycha, pycha umysłu, w tym klasztorze poświęconym dumie słowa, ułudzie mądrości…
– Jeśli coś wiesz, pomóż mi.
– Nie wiem nic. Nie ma nic, o czym mógłbym w i e d z i e ć. Ale pewne rzeczy czuje się sercem. Lecz czemuż musimy mówić o tych rzeczach smutnych i straszyć naszego młodego przyjaciela? – Spojrzał na mnie swoimi niebiańskimi oczyma i musnął mój policzek długimi i białymi palcami. Prawie chciałem się cofnąć; wstrzymałem się jednak i dobrzem uczynił, obraziłbym go bowiem, a intencję miał wszak czystą. – Powiedz mi raczej o sobie – rzekł, zwracając się znowu ku Wilhelmowi – Co robiłeś po tych wydarzeniach? Minęło…
– Osiemnaście lat. Wróciłem na ziemię ojczystą. Studiowałem też w Oksfordzie. Badałem naturę.
– Natura jest dobra, bo to córa Boga – powiedział Hubertyn.
– I Bóg musi być dobry, skoro spłodził naturę. – Wilhelm się uśmiechnął. – Studiowałem, spotkałem nader mądrych przyjaciół. Potem poznałem Marsyliusza, zniewoliły mnie jego myśli o cesarstwie, o ludzie, o nowym prawie dla królestw tej ziemi, i tak to trafiłem do tej gromadki naszych współbraci, którzy służą radą cesarzowi. Ale o tym wiesz, pisałem ci. Ucieszyłem się, kiedy powiedzieli mi w Bobbio, że jesteś tutaj. Myślałem, żeś stracony. Ale teraz, kiedy jesteś z nami, mógłbyś nam być nie lada wsparciem za kilka dni, kiedy przybędzie również Michał. Dojdzie do trudnego starcia.
– Niewiele miałbym do powiedzenia ponad to, co powiedziałem pięć lat temu w Awinionie. Kto przybędzie z Michałem?
– Paru z kapituły w Perugii, Arnold z Akwitanii, Hugo z Newcastle…
– Kto? – zapytał Hubertyn.
– Hugo z Novocastro, wybacz, używam swojego języka, nawet kiedy mówię poprawną łaciną. A dalej Wilhelm z Alnwick. Ze strony zaś franciszkanów awiniońskich możemy liczyć na Hieronima, tego głupca z Kaffy, a przybędą może Berengar Talloni i Bonagratia z Bergamo.
– Ufajmy Bogu – rzekł Hubertyn – że ci ostatni nie chcą zbyt zrazić do siebie papieża. A kto będzie bronił stanowiska kurii, mam na myśli tych o zatwardziałych sercach?
– Z listów, które do mnie dotarły, domyślam się, że będzie wśród nich Wawrzyniec Decoalcone…
– Człek zły.
– Jan z Anneaux…
– Ten jest biegły w teologii, strzeż się go.
– Będziemy się strzec. A wreszcie Jan z Baune.
– Może mieć sprawę z Berengarem Tallonim.
– Tak, mniemam, że nuda nam nie grozi – rzekł mój mistrz w świetnym nastroju.
Hubertyn spojrzał nań z niepewnym uśmiechem.
– Nigdy