Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał


Скачать книгу

wpu­ścić nie­spo­dzie­wa­nych go­ści do miesz­ka­nia.

      Do­wnar wy­jął le­gi­ty­ma­cję służ­bo­wą.

      – Pro­szę, niech pan so­bie obej­rzy i niech się pan nas nie boi.

      – Ależ ja się nie boję. Skąd­że zno­wu.

      – To świet­nie – uśmiech­nął się przy­ja­ciel­sko Do­wnar. – Nie za­bie­rze­my pa­nu dużo cza­su. Gdzie mo­że­my po­roz­ma­wiać? Bo chy­ba nie na klat­ce scho­do­wej.

      Wła­ści­ciel miesz­ka­nia sze­rzej otwo­rzył drzwi i cof­nął się w głąb przed­po­ko­ju.

      – Pro­szę, niech pa­no­wie wej­dą.

      Dwa po­ko­je. Je­den duży, dru­gi mniej­szy koło kuch­ni. Pa­wel­ski za­pro­wa­dził ofi­ce­rów do tego więk­sze­go, któ­ry za­pew­ne speł­niał rolę sa­lo­ni­ku. Sze­ro­ki tap­czan za­rzu­co­ny był ko­lo­ro­wy­mi po­dusz­ka­mi.

      – Prze­pra­szam, że przyj­mu­ję pa­nów w ta­kim stro­ju – po­wie­dział uspra­wie­dli­wia­ją­co Pa­wel­ski – ale nie spo­dzie­wa­łem się od­wie­dzin, a taki upał, że… Wła­śnie pod­le­wa­łem kwiat­ki na bal­ko­nie. Żona wy­je­cha­ła, sam je­stem na gos­po­dar­stwie. Przy­zna­ję, że rola sło­mia­ne­go wdow­ca nie bar­dzo mi od­po­wia­da. Prze­pra­szam pa­nów na chwi­lecz­kę, wło­żę coś na sie­bie.

      Kie­dy zo­sta­li sami, Do­wnar mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo do Ol­szew­skie­go. Zbyt­nia elo­kwen­cja „sło­mia­ne­go wdow­ca” wy­da­ła mu się tro­chę po­dej­rza­na. Miał wra­że­nie, że Pa­wel­ski czy­ni ogrom­ny wy­si­łek, żeby od­gad­nąć, cze­go chcą od nie­go mi­li­cjan­ci.

      Po paru mi­nu­tach wró­cił. Miał na so­bie wy­pło­wia­łe dżin­sy i gra­na­to­wy swe­te­rek z krót­ki­mi rę­ka­wa­mi.

      – Je­stem do pa­nów dys­po­zy­cji – po­wie­dział z nie­co sztucz­ną swo­bo­dą. Usiadł na wy­ście­ła­nym krze­śle, za­ło­żył nogę na nogę i za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

      Do­wnar wy­jął z tecz­ki pacz­kę, cier­pli­wie roz­plą­tał sznu­rek, zło­żył pa­pier i po­dał ko­szul­kę Pa­wel­skie­mu.

      – Czy to pań­ska wła­sność?

      Sło­mia­ny wdo­wiec wzru­szył ra­mio­na­mi.

      – Prze­cież to jest dam­ska blu­zecz­ka. Ja nie uży­wam ob­la­mo­wa­nych ko­szu­lek.

      – Na dole jest na­zna­czo­na czer­wo­nym tu­szem. Spraw­dza­li­śmy w pral­ni, gdzie po­da­no nam pań­skie na­zwi­sko i ad­res. Pan od­da­je bie­li­znę do pra­nia do spół­dziel­ni „Pra­ca Ko­biet”, na Ho­żej.

      – Te spra­wy za­ła­twia ra­czej moja żona.

      – Da­le­ko pań­ska żona wozi bie­li­znę do pra­nia, z Mu­ra­no­wa aż na Hożą. Czyż­by tu gdzieś bli­żej nie było pral­ni?

      – Moja żona pra­cu­je na Wspól­nej, w Mi­ni­ster­stwie Rol­nic­twa. Ma bli­sko na Hożą, a twier­dzi, że w tej spół­dziel­ni do­brze pio­rą.

      – Więc to pana ko­szul­ka?

      – No, do­praw­dy… Nie wiem… Ale sko­ro pa­no­wie już stwier­dzi­li w pral­ni… Przy­znam się szcze­rze, że spe­cjal­nie się tym cy­fer­kom ni­g­dy nie przy­glą­da­łem. Nie ro­zu­miem tyl­ko, co z tym ob­la­mo­wa­niem?… Może żona?…

      Do­wnar po­ki­wał gło­wą.

      – Czy pana to nie dzi­wi, że je­ste­śmy w po­sia­da­niu pań­skiej ko­szul­ki?

      – Wła­śnie mia­łem za­miar się zdzi­wić, pa­nie ma­jo­rze, ale jesz­cze nie zdą­ży­łem.

      – Wi­dzę, że pan jest czło­wie­kiem we­so­łym.

      – W mia­rę moż­no­ści usi­łu­ję nie tra­cić do­bre­go hu­mo­ru.

      – To bar­dzo cen­na za­sa­da – po­wie­dział z prze­ko­na­niem Do­wnar. – Grunt to do­bry hu­mor. Po­dob­no lu­dzie we­se­li dłu­żej żyją. Czy wie pan, gdzie zna­leź­li­śmy pań­ską ko­szul­kę?

      – Nie mam naj­mniej­sze­go po­ję­cia.

      – Wczo­raj wie­czo­rem za­mor­do­wa­no dziew­czy­nę, któ­ra mia­ła na so­bie tę wła­śnie pań­ską ko­szul­kę – po­wie­dział Do­wnar rów­nym, bez­na­mięt­nym gło­sem, jak­by cho­dzi­ło o rzecz zwy­kłą, nie­zbyt waż­ną.

      Opa­le­ni­zna na twa­rzy Pa­wel­skie­go po­kry­ła się sza­ro­ścią. W bły­ska­wicz­nym tem­pie opusz­czał go do­bry hu­mor.

      – Nie ro­zu­miem… nic nie ro­zu­miem. – Wy­czu­wa­ło się wy­si­łek, z ja­kim zo­sta­ły wy­po­wie­dzia­ne te sło­wa.

      Do­wnar, cią­gle bar­dzo spo­koj­ny, a na­wet fleg­ma­tycz­ny, po­wol­nym ru­chem wy­jął z kie­sze­ni po­więk­szo­ne fo­to­gra­fie tra­gicz­nie zmar­łej dziew­czy­ny.

      – To ona. Kto to był? Pro­szę nam po­dać jej na­zwi­sko.

      Pa­wel­ski ener­gicz­nie po­trzą­snął gło­wą.

      – Nie wiem. Ni­g­dy nie wi­dzia­łem tej dziew­czy­ny.

      – Przy­zna pan, że to do­syć dziw­ne – uśmiech­nął się Do­wnar. – Ja­kaś nie­zna­joma mło­da oso­ba nosi pań­ską bie­li­znę. I pan oczy­wi­ście ma na­dzie­ję, że my w to uwie­rzy­my.

      – Ależ pa­no­wie! – wy­krzyk­nął dysz­kan­tem sło­mia­ny wdo­wiec. – Daję wam naj­święt­sze sło­wo ho­no­ru, że ni­g­dy w ży­ciu nie wi­dzia­łem tej dziew­czy­ny! Jej twarz jest mi naj­zu­peł­niej obca. Na­wet nie jest po­dob­na do żad­nej z mo­ich zna­jo­mych.

      – Hm – Do­wnar z za­kło­po­ta­niem po­dra­pał się za uchem. – Wszyst­ko tro­chę się kom­pli­ku­je. Jak pan wo­bec tego wy­tłu­ma­czy spra­wę tej ko­szul­ki, bo prze­cież nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że to pań­ska wła­sność.

      – Tak, ale…

      – Sam pan przy­zna­je, że to pań­ska bie­li­zna. Mia­ła ją na so­bie za­mor­do­wa­na dziew­czy­na. Któż mógł jej dać tę ko­szul­kę, je­że­li nie pan?

      – Ja jej nie da­łem. Pro­szę mi ni­cze­go nie wma­wiać!

      – Ro­zu­miem pań­skie zde­ner­wo­wa­nie – po­wie­dział spo­koj­nie Do­wnar. – Mu­si­my jed­nak spra­wę grun­tow­nie wy­ja­śnić. Mniej stra­ci­li­by­śmy cza­su, gdy­by pan ze­chciał nam do­po­móc.

      – Niby w jaki spo­sób…?

      – Po pro­stu niech się pan za­sta­no­wi, jak to się mo­gło stać, że pań­ską ko­szul­kę mia­ła na so­bie nie zna­na panu dziew­czy­na? Przyj­mu­je­my oczy­wi­ście, że pan istot­nie nie znał de­nat­ki.

      – Przy­się­gam…

      – Zgo­da. Wie­rzy­my.