rzuciła tekturową teczkę na drucianą tackę przed drzwiami gabinetu szefa i przyklękła, żeby poprawić pasek u pantofla.
– Nie. Nie! Tego nie powiedziałem. Hilly łże jak pies. Powiedziałem, że zarobimy milion na nowej książce plus dwieście pięćdziesiąt kawałków na starych, chociaż to nie będzie nawet połowa wartości twojego domu w Montauk, kurwa. Czy to brzmi dla ciebie „rozsądnie”?
„W DZISIEJSZYCH NIEMCZECH pojęcie «wybitnych» Żydów nie zostało jeszcze zapomniane. O ile nie wspomina się już kombatantów i innych grup uprzywilejowanych, nadal kosztem wszystkich pozostałych wyraża się ubolewanie z powodu losu «sławnych» Żydów. Istnieje niemała grupa ludzi – zwłaszcza wśród elity kulturalnej – którzy wciąż wyrażają publicznie żal z powodu zmuszenia Einsteina do opuszczenia Niemiec, nie zdając sobie przy tym sprawy z tego, że o wiele większą zbrodnią było zastrzelenie zza rogu małego Hansa Cohna, mimo że on wcale nie był geniuszem”15.
„NUMER UKRYTY”.
– Halo.
– Jak się masz, Mary-Alice?
– Dobrze. A ty?
– W porządku. Chciałem tylko sprawdzić, co u ciebie.
– Mm-hmm.
– Na pewno wszystko okej? Masz trochę smutny głos.
– Bo jest mi trochę smutno. Ale to nic. Nie martw się. Jak twoja książka?
– Och, nie wiem. Zresztą kto może wiedzieć, czy jest cokolwiek warta. Pisarstwo to dziwne zajęcie. Wymyśla się różne rzeczy. Opisuje je. Opisuje się drzwi, przez które ktoś właśnie wszedł. Są brązowe, zawiasy skrzypią… Kogo to, kurwa, obchodzi? To po prostu drzwi.
– „Wszystkie projekty artystyczne wymagają mnóstwa cierpliwości” – odezwała się w końcu Alice. Słyszała kumkające żaby.
– Masz pamięć jak słoń, Mączysty Kartoflu.
„OBÓZ ZAJMOWAŁ OBSZAR o powierzchni około dwudziestu czterech hektarów i był podzielony na dwa sektory główne i cztery sekcje. W «obozie górnym» – Obozie II – znajdowały się komory gazowe, urządzenia do pozbywania się zwłok (najpierw doły z wapnem, potem duże metalowe konstrukcje do ich palenia, nazywane «rusztami») oraz baraki dla Totenjuden, Żydów wyselekcjonowanych do pracy w obozie śmierci. Jeden barak był przeznaczony dla mężczyzn, a drugi, później, dla kobiet. Mężczyźni nosili i palili ciała; dwanaście dziewcząt gotowało i zmywało.
«Obóz dolny» – Obóz I – dzielił się na trzy sekcje, oddzielone od siebie płotami z drutu kolczastego, które, podobnie jak ogrodzenie zewnętrzne, zamaskowane były wplecionymi weń zielonymi gałązkami sosny. W pierwszej sekcji znajdowała się rampa wyładowcza i plac (Sortierungsplatz), gdzie przeprowadzano pierwszą selekcję, fikcyjny szpital (Lazarett), gdzie zabijano strzałem starych i chorych, zamiast uśmiercać ich gazem, rozbieralnia, barak, w którym ofiary rozbierały się do naga, pozostawiały ubrania, kobietom obcinano włosy i badano wszystkie otwory ciała w poszukiwaniu ukrytych kosztowności; tam również znajdowała się «Droga do nieba». Droga ta, zaczynająca się od baraku, gdzie rozbierały się kobiety i dzieci, była szeroką na trzy metry ścieżką z trzymetrowym płotem z drutu kolczastego po bokach (również gęsto przeplatanym stale gałązkami, tak że nic nie można było przez ścianę płotu zobaczyć), którą nagie ofiary, ustawione w piątki, zmuszane były do biegu w kierunku «łaźni» – komór gazowych. Gdy instalacja do gazowania psuła się, co działo się nader często, musiały stać godzinami w oczekiwaniu na swoją kolej”16.
WŁAŚNIE MIAŁA WYSŁAĆ MEJLA, żeby odrzucić kolejną powieść pisaną w drugiej osobie, kiedy ekran monitora zrobił się czarny, a klimatyzacja umilkła, pozostawiając po sobie mroczną, przedwieczną ciszę.
– Kurwa jego mać – powiedział szef Alice w swoim gabinecie w głębi korytarza.
Godzinę później pochylała się razem z kolegami w coraz wilgotniejszej i gorętszej atmosferze nad stertą papierów, kiedy pojawił się nachmurzony szef i powiedział, że mogą wracać do domów, o ile uda im się do nich dojechać.
Dwadzieścia jeden kondygnacji niżej, w recepcji budynku, wokół zamkniętego szybu windy kłębili się strażacy, spoglądający w górę na zamarłe wyświetlacze numerów pięter. Na Pięćdziesiątej Siódmej samochody manewrowały, by ustawić się na wąskim przejeździe wiodącym przez pozbawione świateł skrzyżowania, a liczba przechodniów zwiększyła się od rana chyba czterokrotnie. Na północ od Columbus Circle, gdzie pracował jakiś samozwańczy dyżurny ruchu w odblaskowych okularach przeciwsłonecznych i koszuli z rękawami podwiniętymi aż po bicepsy, kolejka po lody Mister Softee ciągnęła się przez całą długość ulicy, do najbliższego rogu. Jeszcze dłuższe ogonki utworzyły się do staroświeckich budek telefonicznych, dzięki czemu ich egzekucję odłożono potem jeszcze raz na później; ludzie zbliżali się do nich ostrożnie, a nawet bojaźliwie, jak gdyby były to konfesjonały. Na rogu Sześćdziesiątej Ósmej i Siedemdziesiątej Drugiej szurająca nogami ciżba wpychała się do autobusów, mocno obciążonych już pasażerami. Na Siedemdziesiątej Ósmej w World of Nuts and Ice Cream rozdawano darmowe wafle. Ulicę dalej neonowa harfa w Dublin House została jakby pozbawiona koloru, a normalny przecież upał zdawał się w tych tajemniczych okolicznościach nadzwyczajny: sączył się zewsząd, złowieszczy i nieunikniony niczym gaz wypełniający komorę śmierci. Przed Filene’s Basement dwie kobiety z czterema torbami i pięciorgiem dzieci handryczyły się z kierowcą limuzyny, skierowanej przodem w stronę górnego Manhattanu. Na przeciwległym rogu stał bezdomny, który okutany w setkę swoich płaszczy, sprawiał wrażenie garbusa jeszcze bardziej niż zwykle; opierał się o automat z gazetami, obserwował zamieszanie i ziewał.
Anna nie otworzyła drzwi. W swoim mieszkaniu Alice zrzuciła buty, bluzkę, spódnicę za trzysta dolarów, nalała sobie szklankę luxardo i położyła się spać. Kiedy się obudziła, wokół panowała nieprzenikniona ciemność i było słychać płaczliwy brzęczyk komórki. W pobliżu drzwi do mieszkania znajdowały się schody prowadzące na dach, a ściślej rzecz biorąc, do kolejnych drzwi, opatrzonych ostrzeżeniem, że ich otwarcie uruchomi alarm; w ciągu dwóch lat nie słyszała go ani razu. Nie zważając na nic, weszła na górę w fioletowy romb nieba i zaznawszy ulgi słabego wiatru, przeszła po drugiej stronie sufitu własnego mieszkania na krawędź dachu, by spojrzeć na ulicę. Samochód, który skręcił z Amsterdam Avenue, przyspieszył, ruszając w kierunku zachodnim, jego światła przepychały się przez ciemność ze świeżym, cudownym impetem. Dwie fasady dalej na schodach przeciwpożarowych pomrugiwały płomyki świec. Z prawej strony za wstęgą czarnej jak atrament rzeki widniał brzeg New Jersey, na którym światełka widać było teraz tak rzadko jak ogniska w puszczy. „Zimne piwo”, dobiegł ją męski głos z Broadwayu. „Mam jeszcze zimne piwo. Trzy dolary”.
Komórka Alice znów zabrzęczała okropnie. Nie hurkotało metro, nie grzechotały pociągi, zwykle jeżdżące w górę rzeki Hudson, nie szumiały klimatyzatory, lodówki ani pralnie, po trzy na każdy kwartał uliczny, odnosiło się więc wrażenie, że ustało bicie gigantycznego serca. Usiadła i chwilę później podniosła głowę na gwiazdy. Pozbawione codziennej konkurencji na dole, wydawały się o wiele jaśniejsze – i triumfujące, bo ich dominacja w kosmosie została potwierdzona. Od strony migocących schodów przeciwpożarowych dobiegło kilka swobodnych akordów granych na gitarze. Sprzedawca piwa dał już za wygraną albo skończył mu się towar. Księżyc też zrobił się wyrazistszy i bardziej świetlisty niż zwykle, nagle więc przestał być księżycem Céline’a,