niczym w lunaparkowym gabinecie luster i bardziej niż trochę martwić się o to, co będzie za chwilę.
Winda otworzyła się w korytarzu, na którym widać było sześcioro szarych drzwi. Już miała zapukać do pierwszych, gdy uchyliły się drugie, z drugiej strony, i wysunęła się z nich ręka trzymająca szklankę.
Przyjęła ją; była pełna wody.
Drzwi się zamknęły.
Upiła łyk.
Drzwi znów się otworzyły, jak gdyby samoczynnie, tym razem zamaszyście i szeroko. Zawahała się, a potem poniosła szklankę z wodą przez krótki hol, kończący się w jasnym, białym pokoju, gdzie oprócz innych rzeczy stały biurko i niezwykle szerokie łóżko.
– Pokaż mi swoją torebkę – odezwał się zza jej pleców.
Pokazała.
– A teraz ją otwórz. Ze względów bezpieczeństwa.
Postawiła torebkę na dzielącym ich szklanym stoliku i otworzyła ją. Wyjęła portfel: męski, z brązowej skóry, mocno zużyty i porozdzierany. Zdrapkę, kupioną za dolara i tyle samo wartą. Ochronną pomadkę do ust. Grzebień. Breloczek do kluczy. Spinkę do włosów. Ołówek automatyczny. Kilka monet, trzy tampony, które trzymała w dłoni niczym naboje. I jeszcze jakieś kłaczki. Drobinki piasku.
– Nie masz telefonu?
– Zostawiłam w domu.
Wziął portfel do ręki, przesuwając palcem po rozprutym szwie.
– To wstyd, Alice.
– Wiem.
Otworzył portfel, wyjął jej kartę debetową, kartę kredytową, zdezaktualizowaną już kartę podarunkową z Dunkin’ Donuts, prawo jazdy, legitymację studencką i dwadzieścia trzy dolary w banknotach. Podniósł jedną z kart.
– Mary-Alice.
Zmarszczyła nos.
– Nie podoba ci się imię Mary – stwierdził.
– A tobie?
Przez chwilę patrzył na przemian na nią i kartę, jak gdyby chcąc zdecydować, czy woli Alice jako Mary, czy jednak jako Alice. Potem skinął głową, postukał kartami o blat i ułożył je w równiuteńki plik, chwycił leżącą na biurku gumkę recepturkę, spiął nią karty i banknoty, po czym wrzucił je z powrotem do torebki, a portfel posłał lobem do drucianego kosza na śmieci, wypełnionego już białym wzgórkiem niepotrzebnych kartek maszynopisu. Ich widok przez chwilę wydawał się go drażnić.
– No tak, Mary-Alice… – Usiadł, pokazując gestem, żeby zrobiła to samo. Siedzisko jego fotela, obleczone czarną skórą, było zawieszone nisko niczym porsche. – Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić?
Rozejrzała się wokoło. Na biurku czekał na niego świeży maszynopis. Dalej było widać przesuwne szklane drzwi, wychodzące na niewielki balkon, osłonięty przed deszczem balkonem piętro wyżej. Olbrzymie łóżko za plecami Alice posłano tak starannie, że wyglądało wyniośle.
– Chcesz, żebyśmy gdzieś wyszli?
– Okej.
– Ty nie rzucisz mnie, a ja nie rzucę ciebie. Umowa stoi?
Uśmiechnęła się i siedząc wciąż w odległości pięciu stóp od niego, wyciągnęła rękę w jego stronę. Spuścił wzrok i przyglądał się jej przez długą, pełną wątpliwości chwilę, jak gdyby na ręce Alice widniały zaznaczone plusy i minusy wszystkich uścisków dłoni w jego życiu.
– Chociaż właściwie… – odezwał się. – Chodź tutaj.
MIAŁ POMARSZCZONĄ, chłodną skórę.
Miał delikatne usta – lecz tkwiły za nimi zęby.
W wydawnictwie, w którym pracowała, na ścianie recepcji wisiały w ramkach co najmniej trzy opatrzone jego nazwiskiem dyplomy, towarzyszące National Book Award.
Kiedy za drugim razem zapukała do jego mieszkania, minęło kilka sekund bez odpowiedzi.
– To ja – zwróciła się do drzwi.
Otworzyły się nieznacznie i wysunęła się zza nich ręka trzymająca pudełko.
Wzięła je.
Drzwi się zamknęły.
Pudełko zdobił elegancko wytłoczony złotymi literami napis „Lincoln Stationers”. W środku pod pojedynczą płachtą białej bibułki spoczywał burgundowy portfel z przegródką na monety, zapinany na zatrzask.
– Wielkie nieba! – zawołała. – Ale ładny. Dziękuję.
– Nie ma za co – odpowiedziały drzwi.
Znowu dostała szklankę wody.
Znowu zrobili swoje, pozostawiając łóżko w nienaruszonym stanie.
Nakrył dłońmi jej osłonięte swetrem piersi, jak gdyby chcąc ją uciszyć.
– Ta jest większa.
– Och – powiedziała Alice i z nieszczęśliwą miną spuściła wzrok.
– Nie, nie; to nie jest niedoskonałość. Nie ma na świecie dwóch dokładnie takich samych piersi.
– Jak płatków śniegu? – podsunęła.
– Jak płatków śniegu.
OD JEGO ŻOŁĄDKA aż do mostka biegła różowa blizna, przypominająca zamek błyskawiczny. Druga przecinała nogę od krocza do kostki. Kolejne dwie zataczały słabe kręgi nad biodrem. A to wszystko tylko z przodu.
– Kto ci to zrobił?
– Norman Mailer.
Kiedy wciągała rajstopy, wstał, żeby włączyć telewizor na mecz drużyny Yankees.
– Ooo, uwielbiam bejsbol – powiedziała.
– Naprawdę? A jaka jest twoja ulubiona drużyna?
– Red Sox. Jak byłam mała, babcia co roku zabierała mnie do Fenway.
– Czy ona jeszcze żyje?
– No. Chcesz, żebym ci dała jej numer telefonu? Jesteście mniej więcej w tym samym wieku.
– Chyba za krótko się znamy, żebyś mogła sobie ze mnie podkpiwać, Mary-Alice.
– Wiem – roześmiała się. – Przepraszam.
Przyglądali się, jak Jason Giambi huknął piłkę w stronę lewego zapolowego.
– Och! – powiedział pisarz, wstając. – Byłbym zapomniał. Kupiłem ci ciasteczko.
GDY SIADYWALI naprzeciwko siebie przy małym szklanym stole albo ona na łóżku, a on na fotelu, i przyglądali się sobie, zauważyła, że głowa pisarza drży ledwo dostrzegalnie, jak gdyby w rytm uderzeń jego serca.
Poza tym przeszedł trzy operacje kręgosłupa, co oznaczało, że pewne rzeczy mogli robić, a innych nie. Nie powinni.
– Nie chcę, żeby stała ci się krzywda – powiedziała Alice, marszcząc brwi.
– Na to już trochę za późno.
Korzystali teraz z łóżka. Miał specjalny materac ortopedyczny, na którym jakby zapadała się z wolna w gigantyczną płytę karmelu. Gdy odwracała głowę, przez wysokie okna widziała wieżowce w centrum miasta, z powagą tulące się do siebie w deszczu.
– O Boże. O Jezu. O Chryste. Co ty robisz? Czy ty wiesz… co… robisz?
Potem,