się masz?
– Dobrze.
– Co robisz?
– Czytam.
– Co?
– Och, nic ciekawego.
– Masz klimatyzację?
– Nie.
– To na pewno jest ci gorąco.
– Owszem.
– W weekend podobno będzie jeszcze upalniej.
– Wiem.
– I co zrobisz?
– Nie wiem. Roztopię się.
– Wracam na sobotę do miasta. Chciałabyś się ze mną zobaczyć?
– Tak.
– O szóstej?
– No.
– Przepraszam. Szósta trzydzieści?
– Okej.
– Może nawet przygotuję ci kolację.
– Byłoby miło.
O kolacji zapomniał albo postanowił jej nie robić. Gdy Alice przyjechała, posadził ją na brzegu łóżka i wręczył jej dwie duże torby z księgarni Barnes & Noble, po brzegi pełne książek. Przygody Hucka. Czuła jest noc. Podróż do kresu nocy. Dziennik złodzieja. Ludzie Julya. Zwrotnik Raka. Axel’s Castle. Rajski ogród. Żart. Kochanek. Śmierć w Wenecji i inne opowiadania. Pierwsza miłość. Wrogowie, opowieść o miłości… Wzięła do ręki książkę jakiegoś pisarza, którego nazwiska nie słyszała, chociaż już jej kiedyś wpadło w oko.
– Oo, Camus! – wymówiła to jak rym do „lamus”. Zapadła długa cisza, pisarz się nie odzywał, a Alice czytała opis na czwartej stronie okładki Pierwszego człowieka. Kiedy podniosła wzrok, pisarz wciąż miał nieco zdziwioną minę.
– Mówi się „Ka-mi”, skarbie. To był Francuz. „Ka-mi”.
MIESZKANIE ALICE znajdowało się na najwyższym piętrze starej, wykładanej piaskowcem kamienicy, grzało je słońce i zbierało się w nim gorące powietrze. Jedyną lokatorką na tej kondygnacji poza nią była starsza pani imieniem Anna, dla której wejście po stromych schodach na czwarte piętro stanowiło trwającą dwadzieścia minut udrękę. Stopień, odpoczynek. Stopień, odpoczynek. Stopień, odpoczynek. Kiedyś Alice minęła Annę na schodach w drodze do H&H, a kiedy wróciła, biedaczka jeszcze nie zdążyła wejść na górę. Sądząc po torbach na zakupy, jakie dźwigała, można było pomyśleć, że na śniadanie jada kule do kręgli.
– Mogę ci pomóc, Anno?
– Och, nie, kochanie. Robię to od pięćdziesięciu lat. Dzięki temu jeszcze żyję.
Stopień, odpoczynek.
– Jesteś pewna?
– O tak. Ładna z ciebie dziewczyna. Powiedz mi, masz chłopaka?
– Aktualnie nie.
– No, ale nie czekaj z tym za długo, kochanie.
– Dobrze – zaśmiała się Alice, wbiegając na schody.
– CAPITANA!
Jego portier witał ją już teraz jak dobrą znajomą. Zadzwonił po pisarza, żeby zjechał na dół, a następnie pożegnał ich oboje, kiedy poszli na spacer. Wymachując torebką śliwek od Zingone’a, pisarz zapytał, czy Alice słyszała o planach rady miejskiej, żeby niektórym luksusowym apartamentowcom nadać nowe nazwy na cześć najlepszych ligowych graczy bejsbolowych: Posada, Rivera, Soriano.
– Garciaparra – powiedziała Alice.
– Nie, nie – odparł, zatrzymując ją z ważną miną. – Biorą pod uwagę tylko graczy Yankees.
Weszli do małego parku na tyłach muzeum historii naturalnej, gdzie wgryzając się w jedną z jego śliwek, udawała, że wykuwa nazwisko pisarza pod nazwiskiem Josepha Stiglitza na pomniku poświęconym amerykańskim laureatom Nagrody Nobla. Zwykle jednak zostawali w domu. Czytał jej, co napisał. Zapytała go o pisownię słowa „sakwojaż”. Oglądali bejsbol, a w popołudniowe weekendy słuchali w radiu, jak Jonathan Schwartz o mało nie mdleje, zachwycając się Tierney Sutton i Nancy LaMott. Come Rain or Come Shine. Just You, Just Me. Doris Day szczebiotała w zadumie The Party’s Over: „Przyjęcie się skończyło…”. Któregoś popołudnia Alice wybuchnęła śmiechem i powiedziała:
– Straszny safanduła z tego faceta.
– Safanduła – powtórzył pisarz, jedząc nektarynkę. – To bardzo ładne staroświeckie słowo.
– Pewnie można by powiedzieć – rzuciła, szukając swoich majtek na podłodze – że jestem porządną staroświecką dziewczyną.
– „Przyjęcie się skończyło…” – śpiewał, ilekroć chciał, żeby już poszła do domu. – „Pora już i-i-i-i-i-i-ść”.
Potem, kręcąc się wesoło po pokoju, wyłączał telefon, faks, światło, nalewał sobie szklankę czekoladowego mleka sojowego i odliczał cały kopczyk pigułek.
– Im bardziej się człowiek starzeje – wyjaśnił – tym więcej rzeczy ma do zrobienia przed pójściem do łóżka. Ja mam chyba ze sto.
Koniec przyjęcia. Koniec klimatyzacji. Wlokła się do domu na lekko chwiejnych nogach, w upale, z brzuchem pełnym bourbona i czekolady i z majtkami w kieszeni. Na schodach im wyżej, tym duszniej, dlatego po wejściu do mieszkania na czwartym piętrze robiła tylko jedno, a mianowicie przeciągała materac i poduszki przez korytarz do salonu, gdzie na podłodze koło wyjścia na schody przeciwpożarowe przynajmniej istniała szansa na wiaterek.
– Posłuchaj, skarbie. Wyjeżdżam na jakiś czas.
Odłożyła ciasteczko i otarła usta.
– Wracam na trochę na wieś. Muszę skończyć tę wersję.
– Okej.
– Ale to nie znaczy, że nie możemy rozmawiać. Będziemy ze sobą rozmawiać regularnie, a jak to skończę, to znów zaczniemy się spotykać. Jeżeli zechcesz. Dobrze?
Skinęła głową.
– W porządku.
– Tymczasem… – Położył na stole kopertę i podsunął dziewczynie. – To dla ciebie.
Wzięła ją do ręki – z przodu widniał napis „Bridgehampton National Bank”, a obok niego logo regat żeglarskich – i wyjęła sześć studolarówek.
– Na klimatyzację.
Pokręciła głową.
– Nie mogę.
– Owszem, możesz. Zrobisz mi przyjemność.
Kiedy wracała do domu, było jeszcze jasno. Niebo wyglądało ociężale, jak gdyby miała się rozpętać burza, która jednak ostatecznie nie przyszła. Młodzi ludzie pijący na chodniku dopiero zaczynali wieczór. Zbliżała się do swojego domu powoli, niechętnie, trzymając rękę na kopercie w torebce i próbując zdecydować, co robić. Odczuwała dziwne sensacje żołądkowe, jakby ktoś przeciął liny od windy w apartamentowcu pisarza, a ona spadała teraz razem z nią.
Ulicę dalej na północ była knajpa z długim drewnianym barem i klientelą, która wyglądała w większości na cywilizowaną. Alice znalazła stołek na końcu baru, tam