strzelanie do tykwy, opartej o starą zmywarkę na podwórku za domem.
Czytała listy od jego wielbicieli, które przesłał mu agent, kiedy Ezra wsunął głowę do szafy i powiedział coś, czego nie usłyszała.
– Co?
– Pytałem – powtórzył, odwracając się – czy nie masz cieplejszego płaszcza? Nie możesz przez całą zimę chodzić w czymś takim. Musisz mieć coś z podpinką, z gęsim puchem. I kapturem.
Kilka wieczorów później podsunął jej drugą kopertę.
– Searle – powiedział. – S-E-A-R-L-E. Róg Siedemdziesiątej Dziewiątej i Madison. Mają dokładnie to, czego potrzebujesz.
Nylonowa tkanina chrzęściła luksusowo, a kaptur okalał twarz Alice czarną aureolą futra. Jakby chodziła w śpiworze obszytym norkami. Czekając na autobus, poczuła się dopieszczona i niezwyciężona – a także rozgorączkowana miastem, które każdego dnia było jak rosnąca pula na loterii, czekająca na to, żeby ktoś ją wygrał. Później, kiedy w pośpiechu wbiegała po schodach do swojej kamienicy, poślizgnęła się, zatrzepotała rękami, by złapać równowagę, uderzyła grzbietem dłoni o żelazną poręcz i przeszył ją rozdzierający ból. Mimo to pojechała do Ezry i przez cały wieczór ukrywała pulsujące łapsko między kolanami, a kiedy już wylądowali w łóżku, trzymała je z boku, jak gdyby dopiero co pomalowała paznokcie i nie chciała, żeby rozmazał się lakier.
Rankiem dłoń zrobiła się granatowa.
Czekała cały dzień w domu, aż opuchlizna zejdzie, ale w końcu się poddała i zeszła na dół, żeby złapać taksówkę i pojechać na pogotowie. Kierowca zawiózł ją do Hell’s Kitchen, gdzie przez dwie godziny siedziała w poczekalni, pełnej pijusów i bezdomnych symulujących psychozę, byle tylko znaleźć się w cieple, pod dachem. Dopiero około dziesiątej internista wywołał jej nazwisko, posadził ją na leżance, przeciął pierścionek po prababci Alice, żeby go zdjąć ze spuchniętego środkowego palca, i opukał kolejno kłykcie pacjentki, sprawdzając, gdzie ją boli.
– Tutaj – syknęła. – Tutaj!
Kiedy przynieśli już wywołane zdjęcie rentgenowskie, lekarz podniósł je pod światło i wskazał palcem:
– Pęknięcie. Śródręcza…
Skinęła głową; przewróciła oczami, przez chwilę chwiała się na boki, a później powoli pochyliła naprzód i w bok niby porzucona marionetka. Odbyła wielomilową wędrówkę do dalekich krajów o barbarzyńskich zwyczajach, gdzie obowiązywała obłąkana logika; poznawała towarzyszy podróży i traciła ich, mówiła językami, których wcześniej nie znała, uczyła się i oduczała trudnych prawd. Gdy się ocknęła kilka minut później, walcząc z wywołującym mdłości prądem wstecznym, który wydawał się ją wciągać do wnętrza Ziemi, dosłyszała odległe popiskiwanie urządzeń, poczuła tarcie jakichś rurek w obu dziurkach od nosa i zorientowała się, że między pytaniami, które jej zadają, a udzielanymi przez nią odpowiedziami upływa zbyt wiele czasu.
– Uderzyła się pani w głowę?
– Ugryzła się pani w język?
– Popuściła pani w majtki?
Na jej spodniach od dresu widniała mokra plama, bo ktoś podał Alice wodę w papierowym kubeczku i rozlała ją.
– Będzie pani musiała skontaktować się z chirurgiem jak najszybciej, w poniedziałek rano – stwierdził mocno zajęty internista. – Ma pani do kogo zadzwonić, żeby po panią przyjechał?
– Tak – szepnęła.
Dochodziła północ, kiedy wyszła ze szpitala w świeżą zadymkę, grube płatki śniegu pospiesznie sfruwały z nieba pod ostrym kątem. Podtrzymując obolałą rękę ostrożnie jak skorupkę jajka, poszła na róg ulicy, rozejrzała się na lewo i prawo, a potem jeszcze raz, w poszukiwaniu taksówki.
„Numer ukryty”.
– Halo?!
– Chciałem tylko, żebyś posłuchała, co wyprawia mój nawilżacz…
– Ezro, a niech to, złamałam rękę!
– O Boże. Jak to się stało? Boli cię?
– Tak.
– Gdzie jesteś?
– Na rogu Pięćdziesiątej Dziewiątej i Columbus.
– Możesz złapać taksówkę?
– Właśnie próbuję!
Kiedy przyjechała, miał na sobie długie kalesony z czarnego jedwabiu i plaster opatrunkowy na czole.
– Co ci się stało?
– Usuwali mi znamię. A tobie?
– Poślizgnęłam się na schodach przed domem.
– Kiedy?
– Dzisiaj rano – skłamała.
– Były oblodzone?
– Tak.
– To możesz podać administrację do sądu.
Pokręciła głową ze smutkiem.
– Nie chcę nikogo skarżyć.
– Kochanie, najlepszy facet od rąk w Nowym Jorku nazywa się Ira Obstbaum. O-B-S-T-B-A-U-M. Pracuje w szpitalu Mount Sinai i jeżeli chcesz, zadzwonię do niego jutro i poproszę, żeby cię przyjął. Okej?
– Okej.
– A tymczasem zażyj ten środek przeciwbólowy. Będziesz mogła zasnąć?
– Chyba tak.
– Odważna z ciebie dziewczyna. Przeżyłaś szok. Pamiętaj jedno: „Jestem tutaj, czuję się dobrze, mam swoje ciepłe i wygodne łóżko”.
Zaczęła płakać.
– Skarbie, nie musisz płakać.
– Wiem.
– Więc dlaczego płaczesz?
– Przepraszam. Jesteś dla mnie taki dobry.
– Zrobiłabyś dla mnie to samo.
Skinęła głową.
– Wiem. Przepraszam.
– Kochanie, nie powtarzaj ciągle, że przepraszasz. Następnym razem, jak będziesz miała ochotę powiedzieć „przepraszam”, powiedz „spierdalaj”. Okej?
– Okej.
– Rozumiesz?
– Aha.
– No więc?
Pociągnęła nosem.
– Spierdalaj – odezwała się słabo.
– Grzeczna dziewczynka.
Połknęła tabletki i usiadła na brzeżku łóżka, wciąż w płaszczu. Ezra z nogą założoną na nogę siedział na fotelu, poruszał głową w bok i obserwował Alice z ponurą miną.
– Zaczynają działać po jakichś czterdziestu pięciu minutach – powiedział, zerkając na zegarek.
– Chcesz, żebym została?
– Oczywiście, proszę bardzo. A może byś coś zjadła? Mamy mus jabłkowy, bajgle, serek z tofu z cebulką i sok pomarańczowy Tropicana „z dużą ilością miąższu”.
Wstał, żeby podgrzać jej w tosterze przepołowionego bajgla, a potem patrzył, jak dziewczyna je go jedną ręką. Po jedzeniu położyła się tak, by mogła obserwować śnieg, który w świetle