skrzywili się z bólu, gdy resztki alkoholu opuszczały ich krwiobiegi, po czym usiedli przyzwoicie, a Azirafal nawet poprawił krawat.
– Nie mogę się wtrącać do boskich zamysłów – wychrypiał po dłuższej chwili.
Crowley spojrzał taksująco na pustą szklankę i nalał sobie.
– A do diabelskich?
– Przepraszam, nie dosłyszałem?
– No, ten zamysł jest akurat diabelski, nieprawdaż? To moi go powzięli i realizują.
– Ależ tak, tylko, globalnie rzecz biorąc, jest on częścią ogólnego zamysłu boskiego. Wasi nie mogą nic zrobić, niczego, co nie zostało uwzględnione w wielkim, niewysłowionym planie boskim – stwierdził Azirafal z kołtuńskim samozadowoleniem.
– Chciałbyś!
– Nie. Właśnie na tym rzecz polega – zirytowany Azirafal strzelił palcami. – Jak wy to nazywacie? Sedno w sprawie?
– Sedno sprawy – poprawił Crowley.
– No właśnie.
– Cóż… skoro jesteś aż tak pewien…
– Nie mam najmniejszych wątpliwości.
Crowley spojrzał chytrze.
– W takim razie wyprowadź mnie z błędu, jeśli nie mam racji; nie masz żadnej pewności, iż boski zamysł nie zakłada ewentualnego pokrzyżowania tegoż planu. Konkretnie chodzi i o to, że ty jesteś zobowiązany do szkodzenia złu, gdy sposobność się nadarzy, czy tak?
Azirafal wahał się.
– W samej rzeczy.
– Zauważasz matactwo i przeciwdziałasz. Czy mam rację?
– Pewnie, pewnie; teraz zresztą raczej zachęcam ludzi, żeby sami przeciwdziałali złu. Oni i tak nie pojmują istoty rzeczy, sam rozumiesz.
– Racja. Święta racja. Zatem tobie zostaje tylko przeciwdziałanie. Ponieważ, o ile mi wiadomo – zapalał się Crowley – przyjście na świat jest ledwie zaczątkiem, niczym więcej. Dopiero wychowanie i środowisko decyduje o osobowości. Właściwie bodźce zewnętrzne. Bez nich dziecko nigdy nie wykorzysta w pełni swojej mocy. No, przynajmniej nie tak jak należy.
– Oczywiście. Moi zwierzchnicy nie będą mieli nic przeciwko temu, że pokrzyżuję twoje plany – powiedział Azirafal, ważąc każde słowo. – Nic a nic.
– Zgadza się. Dzięki mnie zarobisz na kolejny medal – stwierdził Crowley, uśmiechając się zachęcająco.
– A co się stanie, jeśli dziecko, jak mówię, nie odbierze satanistycznego wykształcenia?
– Chyba nic. Nigdy się nie dowie, co może.
– Ale uwarunkowanie genetyczne…
– Nie podsuwaj mi tu genetyki. Co to ma do rzeczy – uciął Crowley. – Weźmy na przykład Szatana. Stworzony jako anioł, wyrósł na Wielkiego Adwersarza. Jak już chcesz się podpierać genetyką, to powinieneś wiedzieć, że to dziecko może równie dobrze zostać aniołem. Jego ojciec był kiedyś ważną figurą w niebie. Jeśli uważasz, że tylko dlatego wyrośnie z niego diabeł, że jego ojciec stał się diabłem, to tak, jakbyś zakładał, że mysz z obciętym ogonem urodzi małe bez ogonów. Nic tych rzeczy. Uwierz wreszcie, że wychowanie jest najważniejsze.
– Ale bez wyłączności wpływów satanistycznych…
– Cóż! Piekło będzie musiało zacząć od początku. A Ziemia otrzyma w prezencie jedenaście lat istnienia. Chyba warto spróbować.
Azirafal znów zamyślił się.
– Więc twierdzisz, że dziecko nie jest złe samo z siebie? – zapytał powoli.
– Tylko potencjalnie. Jest też potencjalnie dobre. To wielki potencjał, który trzeba ukształtować – odpowiedział Crowley i wzruszając ramionami, dodał: – Dlaczego, swoją drogą, stale posługujemy się przymiotnikami „zły”, „dobry”, które są tylko nazwami stron Układu. Istnieją mniej ogólne określenia charakteru człowieka.
– Sądzę, że chyba warto spróbować – powiedział po chwili anioł, a Crowley przytaknął zachęcająco i zapytał:
– Umowa stoi?
Anioł ostrożnie uścisnął wyciągniętą prawicę diabła.
– Na pewno będzie ciekawiej niż u świętych.
– Na dłuższą metę dziecko wiele na tym skorzysta – stwierdził Crowley. – Za wychowanie w duchu religijnym zasadniczo odpowiadają rodzice chrzestni. Będziemy jego ojcami chrzestnymi.
Azirafal rozpromienił się.
– Wiesz, nigdy bym o tym nie pomyślał. Ojcowie chrzestni. A niech mnie…
– To wcale nie takie złe. Przyzwyczaisz się, kumie.
ROZDZIAŁ III
Znano ją pod imieniem Scarlett. Obecnie handlowała bronią, ale zajęcie to było dla niej coraz mniej emocjonujące. Nigdy nie trzymała się jednego fachu zbyt długo – trzysta, najwyżej czterysta lat. Nie chciała wpaść w rutynę.
Miała lśniące miedzianokasztanowe włosy spływające długimi falującymi pasmami aż do bioder. Wielu mężczyzn było gotowych zginąć dla tych włosów; wielu zginęło. Jej oczy gorzały pomarańczowym blaskiem. Dawano jej dwadzieścia pięć lat. De facto zawsze tyle miała.
Miała także rozklekotaną ceglastoczerwoną ciężarówkę pełną broni i amunicji najwyższej jakości oraz niewiarygodną zdolność przedostawania się przez wszystkie granice. Zmierzała do małego państewka w Afryce Zachodniej, gdzie trwał podrzędny konflikt lokalny. Dzięki dostarczonej przez nią broni konflikt ów miał przerodzić się w regularną wojnę domową o międzynarodowych reperkusjach. Niestety, naprawa uszkodzenia ciężarówki tym razem przerosła jej możliwości, mimo że miała smykałkę do wszelkiego rodzaju mechanizmów.
Awaria nastąpiła w samym środku miasta14. Miasto owo pełniło funkcję stolicy Kumbolalandii – kraju, gdzie od z górą trzydziestu lat panował pokój. Od trzydziestu lat było to latyfundium jednego z możnych tego świata. Nie było tam żadnych złóż minerałów, a jego znaczenie strategiczne można by śmiało porównać ze znaczeniem zgniłego banana. Nic więc dziwnego, że coraz częściej dochodziły do głosu siły separatystyczne i nacjonalistyczne, jak w każdym biednym i wyjątkowo nudnym kraiku, gdzie zbyt długo panował niezmącony spokój. Odkąd miecze przekuto na lemiesze, wszystkie plemiona żyły w zgodzie i sennej harmonii. Jedyny poważniejszy incydent, który był wciąż na ustach wszystkich, zdarzył się w 1952. Pijany poganiacz wołów stoczył krótki, ale zacięty pojedynek z nie mniej pijanym złodziejem wołów. Pojedynek zakończył się remisem.
Scarlett ziewnęła z gorąca i wachlując się kapeluszem, ruszyła do najbliższego baru. Zamówiła piwo, wychyliła kufel i zwróciła się do barmana.
– Siadła mi ciężarówka. Zna się tu ktoś na tym?
Barman wyszczerzył w szerokim uśmiechu ∫ la Fernandel rząd równych, białych zębów. Wciąż był pod wrażeniem, jak wychyliła kufel do dna.
– Tylko Natan, panienko. Ale dopiero co pojechał do Kaounda na fermę teścia.
Zamówiła kolejne piwo.
– A kiedy wróci ten… no… Natan?
– Za tydzień. Może dwa, szanowna pani. Ale z niego miglanc, hę? – powiedział i pochylając się nad ladą, zapytał – A panienka tak sama?
– Tak.
– Może