Azirafal.
– Moich… no, nie dosłownie – uściślił Crowley. – Chodzi o, hm, satanistów.
Chciał, żeby to zabrzmiało jak ostateczne podsumowanie dyskusji. W pewnych nielicznych kwestiach byli jednomyślni. Obaj uważali, że świat jest na tyle ciekawy, ba, zajmujący, że warto skorzystać z jego radości tak długo, jak to możliwe. Istniało jednak wiele spraw, do których ich osobisty stosunek był skrajnie różny. Z wielu powodów. Jednym z takich punktów spornych byli czciciele Księcia Ciemności. Crowley nie cenił ich zbyt wysoko. Jego zdaniem byli żenujący i krępujący. Nie mógł być dla nich niegrzeczny, ale z drugiej strony czuł to, co weteran wojny wietnamskiej czuje do sąsiada, udającego się w galowym mundurze na niedzielne zebranie Straży Obywatelskiej.
Poza tym ich zapał był wręcz deprymujący. Przebieranki, pentagramy, odwrócone krzyże i koguty z poderżniętymi gardłami mogły zauroczyć większość diabłów, ale były całkowicie zbędne. Satanistą stajesz się, bo masz taką wolę. Możesz przeżyć życie jako satanista, nie mając pojęcia o istnieniu pentagramu, a zabitego koguta widzieć tylko jako główny składnik kurczaka ∫ la Marengo!
W dodatku większość tradycyjnych satanistów to bardzo mili ludzie. Przemawiali z takim samym patosem jak kaznodzieje, używali tych samych gestów, a potem wracali do domów i przez resztę tygodnia pędzili żywot przeciętnej miernoty, którą złe zamysły omijają z daleka.
Jeśli chodzi o pozostałych, to…
Byli także sataniści, na myśl o których Crowley skręcał się ze wstydu. Powodem nie było to, co robili, ale że za wszystko winili Piekło. Potrafili wymyślić coś, co nawet najbardziej wyuzdanemu diabłu nie przyszłoby do głowy, dopuszczali się bezmyślnego okrucieństwa, po czym krzyczeli, że to diabeł ich podkusił, a sędziowie przysięgli współczująco kiwali głowami. Na dobrą sprawę tak zwany diabeł rzadko kiedy namawiał do złego. Wcale nie musiał. I tego właśnie ludzie nie potrafili zrozumieć. Zdaniem Crowleya Piekło było źródłem zła w tym samym stopniu, co Niebo fontanną dobroci. Były to tylko strony rozgrywające partię po przeciwnych stronach szachownicy. Sedno sprawy, czyli największa dobroć i najgorsze zło, tkwiło w ludzkim umyśle.
– No tak. Sataniści.
– Zupełnie nie rozumiem, jak mogli pozamieniać niemowlęta – stwierdził Crowley. – Przecież to wcale nie było skomplikowane…
Zatrzymał samochód. Z niemałym trudem odtworzył postać drobnej zakonnicy i przypomniał sobie, że jak na satanistkę była wyjątkowo roztrzepana. Był tam jeszcze ktoś. Przypomniał sobie fajkę i od dawna niemodny wzorzysty sweter. Mężczyzna, który już na pierwszy rzut oka wyglądał na przyszłego ojca.
Musiało być jeszcze jedno niemowlę.
Powiedział o tym Azirafalowi.
– Dobrze, że tylko jedno – skwitował anioł.
– Wiemy, że dziecko żyje, a więc…
– A skąd?
– Czy uważasz, że siedziałbym tu obok ciebie, gdyby zjawiło się tam, na Dole?
– Słuszna uwaga.
– Zatem trzeba go odszukać. Przejrzeć kartoteki w szpitalu.
Silnik zakasłał i zaskoczył. Samochód ruszył do przodu z impetem, który wgniótł Azirafala w fotel.
– A potem?
– Potem odnajdziemy dziecko.
– Ale co POTEM? – nalegał anioł, gdy samochód podskoczył na krawężniku.
– Nie wiem.
– Wielka szkoda.
– Chyba tak. – (No i gdzie się ciągniesz, kandydacie na mielone?!) – Przypuszczam, że nie mogę liczyć (No, prosto pod koła! I co, bieżnikowany pajacu?) – na azyl u twoich?
– Właśnie chciałem zapytać cię o to samo. – (Prosto pod samochód! Kieruj się na latarnię, świetliku dwukołowy!)
– Jest na jezdni na własne ryzyko! – odparł Crowley, wciskając się na trzeciego tak, że żyletka nie zmieściłaby się między pojazdami.
– Patrz, jak jedziesz! Słyszysz! Gdzie jest ten szpital?
– Gdzieś na południe od Oksfordu.
Azirafal kurczowo chwycił się deski rozdzielczej.
– Przecież nie możesz jechać dziewięćdziesiąt mil na godzinę przez centrum Londynu!
– Niby dlaczego? – zapytał Crowley, spoglądając na licznik.
– Rozwalisz nas. To znaczy pozbawisz życia – poprawił się szybko i nieco rozluźniony dodał: – Albo kogoś przejedziesz.
Crowley wzruszył ramionami. Ten anioł chyba nigdy nie poczuje ducha dwudziestego stulecia. Skoro do tej pory nie mieściło mu się w głowie, jak można jechać dziewięćdziesiąt mil na godzinę przez Oxford Street. Wystarczyło zaaranżować sprawy tak, aby wciąż mieć wolną drogę. A ponieważ wszyscy wierzyli, że absolutną niemożliwością jest jechać dziewięćdziesiąt mil na godzinę po Oxford Street w godzinach szczytu, nikt ich nie zauważył.
Samochody górowały nad końmi. Silnik spalinowy był prawdziwym darem Boż… błogosł… no powiedzmy, że pomagał Crowleyowi złapać wiatr w żagle. W zamierzchłych czasach, gdzieś koło Początku, wybrał się w interesach konno na ognistym rumaku, który krzesał iskry spod kopyt i dziko spoglądał wokół. Tak wtedy podróżowały diabły. Gdy wypadł z siodła, doszedł do wniosku, że odbył dwie konne podróże za jednym razem – pierwszą i ostatnią. Nie umiał obchodzić się ze zwierzętami.
Mijali Chiswick. Azirafal otworzył schowek z kasetami i zaczął przeglądać zawartość.
– Co to takiego Velvet Underground?
– Nie w twoim guście.
– Rozumiem. Bi-bop – skonstatował anioł.
– A wiesz, Azirafalu, że nawet jeden na milion słuchających nie skojarzyłby tej nazwy z muzyką rozrywkową?
– O, to będzie lepsze. Koncert fortepianowy b-moll Czajkowskiego – powiedział anioł, wkładając kasetę do odtwarzacza.
– Nie spodoba ci się – stwierdził Crowley z westchnieniem. – Jest w samochodzie od dwóch tygodni.
Równe, rytmiczne dudnienie gitary basowej wypełniło pojazd. Mijali Heathrow.
Azirafal zmarszczył brwi.
– Co to jest? Nie poznaję!
– To „Another One Bites the Dust” Czajkowskiego – odparł Crowley, przymykając oczy, gdy przejeżdżali przez Slough.
Jadąc przez uśpione Chiltern, wysłuchali ponadto „We are the Champions” Williama Byrda oraz „I Want to Break Free” Beethovena, ale żaden utwór nie był tak dobry jak „Fat Bottomed Girls” Vaughna Williamsa.
Istnieje przekonanie, że najpiękniejsze melodie wygrywa Diabeł.
Szczerze mówiąc, jest to prawda. Za to w niebie mają najlepszych choreografów.
Na zachód od Oksfordu rozciągała się rozległa równina. W pobliskich sennych wioskach migotały światła, znacząc domostwa średnio zamożnych gospodarzy, którzy udawali się na zasłużony odpoczynek po pracowitym dniu spędzonym na redagowaniu materiałów, konsultacjach finansowych czy programowaniu komputerów.
Na wzgórzu w ciemnościach błyszczało kilka zapomnianych robaczków świętojańskich.
Jednym