odrzutowiec z St. Louis do Kansas City, limuzynę na lotnisko w St. Louis i pikapa z lotniska w Kansas City. Po niespełna czternastu minutach Linda siedziała w limuzynie.
Linda nie była zżyta z babcią Idą, która w czasie jej niemowlęctwa wyprowadziła się z Elmwood Springs do Poplar Springs, żeby być bliżej Kościoła prezbiteriańskiego i Klubu Miłośników Ogrodów. Poza tym, kiedy matka nie dogaduje się ze swoją matką, wnuczce trudno jest nawiązać dobre stosunki z babcią. Babcia powiedziała jej, że jest rozczarowana Normą, swoją córką: „Nie rozumiem jej, mogła pójść na studia i coś w życiu osiągnąć, ale rzuciła wszystko, żeby zostać zwyczajną kurą domową”. Norma mówiła tylko: „Ciesz się, że ona jest twoją babką, a nie matką”. Tak więc Linda dorastała pod skrzydłami cioci Elner. W drodze na lotnisko rozmyślała o dzieciństwie i wielu nocach spędzonych w jej domu.
Od czasu gdy była niemowlęciem, i długo po tym, jak zrobiła się na to o wiele za duża, ciocia Elner przynosiła jej do łóżka butelkę pełną mleka czekoladowego. Latem spały obie na dużej, osłoniętej siatką werandzie na tyłach domu. Zimą ciocia Elner pakowała ją do łóżeczka, a sama kładła się do stojącego naprzeciwko wielkiego łoża; rozmawiały, wpatrując się w pomarańczowy żar elektrycznego grzejnika, dopóki nie zmorzył ich sen. Ciocia Elner oglądała wszystkie jej występy, gdy Linda chodziła do szkoły tańca Dixie Cahill, przychodziła też na każde zakończenie roku szkolnego i była na ślubie, który zapoczątkował jej nieudane małżeństwo. Gdy Linda patrzyła wstecz na swoje życie, zawsze widziała ich przy sobie: mamę, tatusia i ciocię Elner. Kiedy tata nie zdołał przekonać mamy, żeby pozwoliła jej pójść na szkolenie w AT&T zamiast na studia, ciocia Elner dokonała tej sztuki. Prawdę powiedziawszy, ilekroć pojawiał się jakiś problem, ciocia Elner umiała sobie z nim poradzić.
Z biegiem lat Linda zaczęła doceniać, a nawet podziwiać talent Elner do spoglądania na przedmiot sporu z różnych punktów widzenia, do negocjowania porozumienia i znajdywania właściwych słów, które poprawiały samopoczucie obu stronom. Na długo przed tym, nim w szkołach biznesu zaczęto nauczać rozwiązywania problemów w taki sposób, żeby nikt nie czuł się przegrany, ciocia Elner stosowała tę technikę bez żadnego szkolenia. Oczywiście nie była głupia i wiedziała, że niektórych problemów po prostu nie da się rozwiązać. Kiedy Linda miała problemy w małżeństwie, po miesiącach łez, rozmów, kłótni, doradztwa małżeńskiego, rozstań i pojednań, łamania słowa z jego strony, ciocia Elner dała jej najlepszą radę, ujmując ją w trzech prostych słowach: „Zostaw go, skarbie”. Linda musiała być gotowa do jej wysłuchania, ponieważ właśnie tak zrobiła i patrząc na trzecie małżeństwo swojego eks, wiedziała, że rada nie mogła być lepsza.
A kiedy powiedziała mamie, że chce adoptować chińskie dziecko, Norma próbowała wybić jej ten pomysł z głowy. „Nie jesteś mężatką, Lindo, i gdy nagle pokażesz się z chińskim dzieckiem, ludzie pomyślą, że miałaś romans z Chińczykiem!” Chwała Bogu, ciocia Elner stanęła po jej stronie. „Nigdy z bliska nie widziałam Chińczyka i już się cieszę, że w końcu zobaczę”. Lindę zalała fala poczucia winy, wyrzutów sumienia i żalu. Dlaczego tak rzadko zaglądała do domu i odwiedzała ciocię Elner? Dlaczego nie umożliwiła córce, Apple, poznania jej lepiej? Teraz było za późno.
Nagle przypomniała sobie ich ostatnią rozmowę. Ciocia Elner była ogromnie przejęta artykułem z „National Geographic” o myszach skaczących w księżycową noc. Fotograf musiał ukryć się w krzakach i zrobił im zdjęcie, gdy podskakiwały. Ciocia uznała, że stworzonka są przeurocze, zadzwoniła i wyciągnęła Lindę z zebrania, żeby jej o tym powiedzieć.
– Lindo, czy wiedziałaś, że pustynne myszy skaczą w blasku księżyca? Wyobraź sobie myszki, które bawią się przy księżycu, kiedy nikt nie patrzy; pewnie nazywają to tańcem. Musisz natychmiast zobaczyć to zdjęcie!
Linda wykazała się mniejszą cierpliwością, niż powinna, a na dodatek skłamała, obiecując, że zaraz pobiegnie po numer „Geographic”. Gdy parę godzin później ciocia Elner zadzwoniła z pytaniem, co sądzi o zdjęciu, skłamała ponownie:
– Miałaś rację, ciociu, są zachwycające, w życiu nie widziałam bardziej uroczych stworzonek!
Ciocia Elner była taka zadowolona.
– Ha, wiedziałam, że będziesz chciała je zobaczyć. Czy to nie poprawiło ci humoru na resztę dnia?
– Jasne, ciociu – skłamała po raz kolejny. Gdyby tak mogła cofnąć czas!
Teraz Linda na własnej skórze mogła się przekonać o prawdziwości tego, co dotąd znała ze słyszenia. Po stracie ukochanej osoby zawsze nękają cię wyrzuty sumienia. Miała do końca swoich dni żyć z tysiącem „Dlaczego tego nie zrobiłam?” i „Gdybym tylko to zrobiła”. Ale było za późno. Może po pogrzebie, kiedy wszystko się uspokoi, spędzi wraz z Apple więcej czasu u mamy i taty. Życie… Człowiek nigdy nie wie, która rozmowa może być ostatnia. Linda przysięgła sobie, że nie będzie przyjmować życia za rzecz oczywistą. Właśnie dostała przykrą nauczkę – życie może się skończyć bez ostrzeżenia.
W domu Elner
Ruby i Tot szły przez trawnik do domu Elner. Na podwórku po drugiej stronie ulicy Merle Wheeler, mąż Verbeny, wielki brzuchaty mężczyzna, który zawsze nosił białą koszulę i szelki, na siedząco wyrywał chwasty.
– Słyszałyście już coś o Elner?! – zawołał.
Ruby pokiwała głową i odkrzyknęła:
– Przed chwilą dostałyśmy wiadomość, nie dała rady!
Merle, ekspert od zasilania i konserwacji zestawów kolejek L&N, lecz poza tym trochę powolny, zapytał:
– Nie dali rady dowieźć jej do szpitala? Co się stało?
– Nie oni – odparła Ruby. – Ona nie dała rady, Merle. Zmarła, pożądlona na śmierć przez szerszenie. Powiedzieli, że już w drodze w zasadzie było po niej.
Merle przestał wyrywać chwasty i zastygł na zielono-białym plastikowym krześle ogrodowym, nie wierząc własnym uszom. Mieszkał naprzeciwko Elner od trzydziestu lat. Rozmawiali codziennie, on, siedząc na krzesełku w ogródku, ona na huśtawce na werandzie. Gdy po ataku serca odszedł na emeryturę, oboje zapisali się do Klubu Roślin Cebulkowych, a potem spędzali mnóstwo czasu na pielęgnowaniu grządek i patrzeniu, jak kwitną różne gatunki. Parę dni temu zakwitły wiosenne żonkile, ale w jej ogrodzie ślimaki już wykończyły połowę kwiatów. Elner, która kochała wszystkie stworzenia, szczególnie upodobała sobie ślimaki. Zbierała je i pokazywała gościom. „Czy nie są przeurocze?” – mawiała. „Patrzcie tylko na te maleńkie mordki”. W konsekwencji nigdy zbyt długo nie cieszyła się kwiatami.
Merle próbował zakraść się do jej ogródka i spryskać rośliny trucizną na ślimaki, ale Elner przyłapała go i wyskoczyła z domu. „Chyba nie zamierzasz wymordować moich ślimaków, Merle’u Wheelerze?” – powiedziała. Co roku ptaki zjadały większą część jej owoców, a mrówki resztę, ale ona się tym nie przejmowała. Powiedziała, że jedynymi owadami, które zabija bez skrupułów, są komary, kleszcze i od czasu do czasu pająki, jeśli któryś najpierw ją ugryzie. Nagle coś wpadło Merle’owi do głowy: po latach kochania owadów, cackania się z nimi i ratowania to właśnie one ją uśmierciły. Nagroda za życzliwość, pomyślał. Jutro pójdzie do jej ogródka i wytłucze je co do jednego, ślimaki i wszystko inne. Powoli wstał z krzesła i wszedł do domu, żeby zadzwonić do pralni i przekazać Verbenie najnowsze złe wieści.
Kiedy Tot i Ruby weszły na werandę na tyłach domu Elner, Sonny drapał siatkowe