Filip Springer

Dwunaste: Nie myśl, że uciekniesz


Скачать книгу

się wieść o paszkwilu na lokalną społeczność stworzonym przez człowieka, który ją opuścił.

      Tak jak Jante przypominało Nykøbing Mors, tak biografia Espena Arnakkego była łudząco podobna do losów Aksela Sandemosego. (Słowo „Arnakke” zresztą wszyscy tutaj dobrze znali, bo tak nazywa się znajdujący się w pobliżu miasta klif, z którego roztacza się widok na Limfjorden i majaczącą w oddali wyspę Fur). Zarówno główny bohater książki, jak i jej autor wychowali się wielodzietnych robotniczych rodzinach i obaj jeszcze przed dwudziestką uciekli ze swoich miast i zaciągnęli się na statki. Obaj pływali po morzach i oceanach i wreszcie obaj trafili na Nową Fundlandię, czego niezbitym dowodem były w przypadku Sandemosego nie tylko jego książki, ale też liczne artykuły, które publikował w duńskiej i norweskiej prasie.

      I tylko jedno nie było jasne: czy Aksel Sandemose, podobnie jak Espen Arnakke, zabił na Nowej Fundlandii człowieka i nie poniósł za to żadnej kary? Ta wątpliwość i ogólny niesmak wywołany całą sytuacją wystarczyły, by pisarz został na ponad trzydzieści lat wyklęty w swoim rodzinnym mieście. Nic sobie jednak z tego nie robił, ponieważ w ogóle nie zamierzał się tam pojawiać.

      Uciekiniera… wielokrotnie wznawiano, zwłaszcza w Danii, ale w innych krajach skandynawskich także. Do wydania z 1955 roku autor wprowadził kilka poprawek, a we wstępie napisał: „Była taka historia, którą uwielbiałem opowiadać, o przyjacielu, który dokonał zabójstwa, bo w dzieciństwie był poniewierany. Ta historia to fikcja”.

      Dziesięć lat później Sandemose umarł, co, jak to czasem bywa w przypadku pisarzy, na nowo wzbudziło zainteresowanie jego twórczością. Tym bardziej że o jednej z jego ostatnich książek, Wilkołaku, mówiono, że mogłaby powalczyć o Nagrodę Nobla. Atmosfera schyłku lat sześćdziesiątych dobrze zrobiła zwłaszcza Uciekinierowi… Historia młodego chłopaka, który ucieka z ciasnego systemu społecznego, by realizować swoje marzenia, doskonale współgrała z tym, co działo się na ulicach Paryża, Kopenhagi i wielu innych europejskich miast w 1968 roku. Dla ówczesnych rewolucjonistów Sandemose był interesujący. Niektórzy Duńczycy i Norwegowie powiedzieliby, że był wręcz jednym z autorów formatywnych dla tamtego buntu.

      – Nie wiem, kiedy tata przeczytał tę książkę – mówi Mie Olise. – To musiało być niedługo przed tym, jak się urodziłam, albo gdy byłam zupełnie malutka. Wiem, że zadziałała na niego zupełnie inaczej niż na większość ludzi.

      – To znaczy jak?

      – On się zakochał w Jante, w tym mrocznym społeczeństwie. A jeśli nie zakochał, to dostrzegł w tym świecie jakąś wartość. Ja to nawet mogę zrozumieć. W pewnym sensie prawo Jante stabilizuje społeczność, sprawia, że staje się mniej nieprzewidywalna, solidniejsza. Tak czy inaczej, książka zrobiła na tacie ogromne wrażenie. Po jej lekturze postanowił, że przeniesiemy się do Nykøbing Mors. Że zamieszkamy w Jante.

      – Co?

      – Nie mówię, że to była jego jedyna motywacja. On jest zapalonym żeglarzem, pół życia spędził na morzu. Kiedy byłam mała, mieszkaliśmy w południowej Jutlandii, w miasteczku bez dostępu do jeziora, o morzu nie wspominając. To musiało być dla taty trudne, bo nie mógł realizować swojej pasji. Nykøbing Mors jest na wyspie, dookoła Limfjorden, kawałek dalej Morze Północne i cały świat. To na pewno miało znaczenie. Ale książka odegrała w tym wszystkim bardzo ważną rolę.

      – Dlaczego tak sądzisz?

      – Gdy już tam dotarliśmy, wybudował jacht. Nazwał go Espen Arnakke.

      _ Mosty

      (Z eseju Knuda Sønderby’ego Duńskie porty: „Jeśli Duńczyk myśli o Danii, wspomina zarówno wodę, jak i ląd. Morze i fiordy, cieśniny i Bełty odgrywają dla nas dużą rolę na co dzień i we wspomnieniu. Morze, woda – to mniej lub bardziej świadome tło, naturalne kulisy naszych przeżyć”7).

      _ Ole

      W portowej knajpie w Vilsund Vest mówią, że przyjeżdża raz w miesiącu, zawsze w niedzielę. Jeśli to on.

      Pije u nich poranną kawę i zjada cynamonową bułkę. Musi wyruszać z domu dość wcześnie, pojawia się zaraz po otwarciu. Może lubi tę porę tuż przed świtem, kiedy ma się wrażenie, że nadejście dnia nie jest jeszcze do końca przesądzone, że dopiero się rozstrzyga.

      Siada z reguły w tym samym miejscu, przy oknie, i patrzy na most. Kiedyś powiedział kelnerce, że zdecydowanie woli go od tego po drugiej stronie wyspy. Tamten, mówił, jest zbyt szeroki, zbyt szybki, w nocy można nawet nie zauważyć, że się po nim jedzie. Ten tutaj jest inny, bardziej ludzki. Podobno właśnie tego słowa użył. O ile to był on.

      Kawy nie dopija, zostawia napiwek.

      Potem jedzie dalej. Wraca późnym popołudniem, zimą jest już wtedy ciemno. Siada przy tym samym stoliku, je obiad. Ma wtedy ubłocone buty i spodnie, zmierzwione włosy, sprawia wrażenie zmęczonego.

      Jeździ do Stenbjerg, ktoś widział tam kiedyś jego auto. Ale nie najkrótszą drogą. Z Vilsund Vest kieruje się zawsze na Thisted. Tam zjeżdża z obwodnicy na północny zachód, w stronę Klitmøller. Objeżdża miasteczko ulicą Kystvejen, obiegającą je szerokim łukiem od wschodu. Nie interesują go przecież plaże dla surferów, ta cała bajka o Hawajach północy.

      Mniej więcej tam, na Kystvejen, coś zaczyna pękać w świetle. Trudno to nazwać. Ta szorstka, zimna jasność, w którą się wjeżdża, ma coś wspólnego z bliskością morza. To ono wyostrza wszystkie kontury. Zmiana zachodzi nagle, na przestrzeni kilkuset metrów, może kilometra. Porośnięte trawą piaszczyste wydmy ciągną się po horyzont, nic już nie zasłania widoku. Droga z każdym kolejnym zakrętem odkrywa nowe obrazy. Jest posłuszna pejzażowi, opowiada go, ale nie przegaduje. Najlepiej wyłączyć wtedy radio i jechać w ciszy. Na kolejnych dwudziestu kilometrach mija się kilka niewielkich świecących pustkami osad i dwa lub trzy samochody, jeśli ma się pecha. Stenbjerg jest tak samo bezludne jak wszystko dookoła. Samochód można zostawić na parkingu tuż przed ostatnią linią wydm. Za nimi jest już Morze Północne, prawdziwe morze – dudniące, wzburzone, stanowcze.

      Stamtąd idzie już pieszo. Pustkowie sięga aż do zatoki Nissum – wielka połać pofałdowanych wrzosowisk i wydm tu i ówdzie upstrzona małymi jeziorkami. Ten dziki nadmorski krajobraz jest dla Olego prawdziwszy od wszystkiego, co ma na wyspie. On i jego sąsiedzi, ludzie, których mija na ulicach i w sklepie, byli przecież wymyśleni przez tamto miejsce.

      Jako prawdziwy człowiek osiągnął, co chciał. Może spoglądać wstecz bez niechęci czy strachu. Z dzieci jest wręcz dumny, ale one żyją swoim życiem. Własne istnienie nie było mu już do niczego potrzebne, więc postanowił zredukować je do minimum. Teraz musi już tylko z grubsza pilnować, by nie stać się częścią cudzej opowieści. Wierzył (na pewno wierzył), że znalazł doskonałą kryjówkę, która zapewni mu święty spokój. Wybór miejsca był w istocie sprytną życiową szaradą.

      Być może właśnie dlatego robi te wyprawy do Thy. Nigdzie w okolicy nie ma takiego pustkowia. To park narodowy. Piesze wędrówki po bezkresnych wrzosowiskach przywracają mu niezbędną równowagę. Tutaj wszystko zawsze było i jest prawdziwe i namacalne, a jednocześnie nienachalne – ukształtowanie terenu, pogoda, zapachy, smaki i kolory są wolne od przesady. Wszystko stanowi efekt prostego istnienia świata, nie wypływa z żadnej opowieści.

      W tej knajpie w Vilsund Vest mówią, że jeśli nie liczyć tamtej wymiany zdań o moście, Ole tylko raz wdał się z nimi w dłuższą rozmowę. Jeśli to był on.

      To było zimą. W radio akurat leciały wiadomości. Cały region Thy