podniosłem rękę do góry i wskazałem przed siebie. Drab puścił moją rękę i w milczeniu odstąpił na bok, poczem uroczyście udałem się w dalszą drogę.
Jak przypuszczałem, wychodziła ta szeroka ulica na główny plac, który mi opisał generał. Paliło się na nim mnóstwo ogni, a od żołnierzy aż się roiło. Poszedłem szybko dalej i nie troszczyłem się wcale o kilku ludzi, którzy coś do mnie przemawiali.
Przesunąłem się obok katedry i wszedłem w ulicę, którą mi opisano. Ponieważ znajdowałem się teraz w dzielnicy, na którą nie mogliśmy wykonać ataku, nie było tu żołnierzy i ognie się nie paliły. Prócz słabego światełka w jednem z okien dokoła było ciemno.
Znalazłem prędko dom między szynkiem a sklepem szewca. Nie było w nim jednak światła, a brama była zamknięta. Pocisnąłem ostrożnie klamkę i czułem, że się poddaje. Nie mogłem wiedzieć, kto się znajduje w środku, ale musiałem się odważyć. Otworzyłem drzwi i wszedłem.
Było najzupełniej ciemno, zwłaszcza, gdy zamknąłem drzwi za sobą. Zacząłem macać ostrożnie i namacałem wreszcie brzeg stołu. Stanąłem i zacząłem się zastanawiać nad tem, co mi najpierw uczynić należy i jak najlepiej otrzymam wiadomość od tego Huberta, w którego domu się znajdowałem. Każdy błąd mógł mnie przyprawić nietylko o utratę życia, ale zepsuć najzupełniej moje posłannictwo. Być może, że nie mieszkał tutaj sam, lecz przy jakiejś rodzinie hiszpańskiej, a mój błąd mógł stać się dla niego i dla mnie nieszczęściem. Rzadko kiedy w życiu, panowie, znajdowałem się w tak brzydkiem położeniu.
Nagle krew mi zastygła w żyłach. Prosto do ucha szepnął mi jakiś głos:
– Mon Dieu! Oh, mon Dieu! Mon Dieu!
Pochodził on od kogoś, który walczył ze śmiercią. Nastąpił potem jakiś jęk i wszystko ucichło.
Przeszły mnie dreszcze, był to straszny ton, ale wzbudził we mnie pewnego rodzaju nadzieję, gdyż posłyszałem słowa francuskie.
– Kto tam? – zapytałem.
Usłyszałem jęk, ale żadnej odpowiedzi.
– Czy to pan, panie Hubert?
– Tak, tak – usłyszałem słowa, ale wyrzeczone tak cicho, że je ledwie dosłyszałem. – Wody, na miłość Boga, wody!
Posunąłem się naprzód, natknąłem się jednak na ścianę. Znowu usłyszałem jęk, teraz już najwyraźniej nad moją głową. Podniosłem rękę do góry, ale chwyciłem tylko powietrze.
– Gdzie pan jesteś? – zapytałem.
– Tutaj, tutaj! – szepnął pocichu drżący głos.
Wyciągnąłem rękę wzdłuż ściany i pochwyciłem bosą nogę. Znajdowała się ona na wysokości mej twarzy, a jednakowoż, o ile wyczuć mogłem, nie miała żadnej podstawy. Cofnąłem się z przerażenia.
Wyciągnąłem z kieszeni krzesiwko i zrobiłem światło. Przy pierwszej iskrze wydawało się, że jakiś człowiek wisi przede mną w powietrzu; z osłupienia upuściłem krzesiwo. Podniosłem je zaraz i drżącemi palcami zacząłem krzesać na nowo. Tym razem zapaliła się nietylko hubka, ale i świeca woskowa. Podniosłem ją do góry. To, co ujrzałem, zmniejszyło coprawda moje zdumienie, ale spotęgowało zato przerażenie.
Ten człowiek był przybity do ściany, tak, jak się czasem przybija łasicę, srokę, nietoperza do ściany stodoły lub stajni. Potężne gwoździe były wbite w jego obie ręce i nogi.
Biedaczysko był konający, głowa zwisała mu na ramiona, a czarny język wisiał mu z ust. Umierał z pragnienia i ran, a te potwory postawiły przed nim na stole puhar z winem, aby powiększyć jego katusze. Podałem mu ten kielich. Mógł jeszcze łykać, a oczy, napół przygasłe już, ożywiły się cokolwiek.
– Czy pan jesteś Francuzem? – szepnął.
– Tak. Wysłano mnie, abym się dowiedział, co się z panem stało.
– Wykryli mnie. Zamęczyli mnie. Ale nim umrę, opowiem panu, co wiem. Jeszcze trochę wina, proszę. Prędko, prędko! Zaraz się wszystko skończy. Siły mnie opuszczają. Posłuchaj pan. Proch znajduje się w pokoju przeoryszy. Ściana jest prześwidrowana, a koniec lontu znajduje się w celi siostry Angeliki, obok kaplicy. Przed dwoma dniami wszystko już było gotowe. Przyłapali jednak mój list i zadali mi takie straszne tortury.
– Wielki Boże! Więc pan tu już wisi od dwóch dni?!
– Wydaje mi się, że to już dwa lata. Towarzyszu, służyłem Francji dobrze, prawda? Wyświadcz mi pan teraz małą usługę. Przeszyj mi pan serce, przyjacielu. Proszę, błagam pana, skróć cierpienia moje.
Stan tego człowieka był istotnie beznadziejny, a było dla niego naprawdę wybawieniem spełnienie jego prośby. Pomimo tego nie mogłem mu przecież z zimną krwią wpakować sztyletu w serce, aczkolwiek byłem przekonany, że sam byłbym błagał o taki objaw litości, gdybym się znajdował na jego miejscu.
Nagle przyszła mi myśl do głowy. W kieszeni miałem przecież środek, który sprowadzał natychmiastową śmierć bez bólu. Był to mój własny środek ochronny przeciwko możliwym torturom, ale ten biedak potrzebował go natychmiast, a przytem tak dobrze zasłużył się Francji.
Wyjąłem buteleczkę i wlałem jej zawartość do wina. Chciałem mu je podać, gdy nagle przed bramą usłyszałem szczęk broni. W jednej chwili zgasiłem światło i ukryłem się za kotarą przy oknie.
W chwilę potem otworzyły się drzwi i do pokoju weszło dwóch Hiszpanów – wysokich, ponurych ludzi po cywilnemu, ale z muszkietami na ramieniu. Spoglądałem przez szparę w kotarze w ogromnym strachu, że natrafili na mój ślad, ale wizyta ich miała widocznie tylko na celu nacieszenie się widokiem umierającego w strasznych męczarniach.
Jeden z nich podniósł latarkę do twarzy nieszczęśliwego, poczem obydwaj wybuchnęli szatańskim śmiechem.
Następnie wzrok człowieka, który trzymał latarkę, padł na puhar z winem. Ujął go, przyłożył do ust Huberta, a gdy biedny człowiek wyciągnął głowę, aby się napić, odjął go i sam zrobił potężny łyk. Natychmiast wydał straszny krzyk, zaczął wymachiwać rękami w powietrzu i padł nieżywy na ziemię. Jego towarzysz spojrzał na niego z przerażeniem i zgrozą. Owładnął nim jakiś zabobonny strach, sam wrzasnął nieludzkim głosem i wypadł, jak szalony, z mieszkania. Słyszałem jeszcze przez pewien czas jego kroki na ulicy, aż wreszcie wszystko ucichło.
Zapalona latarka stała jeszcze na stole, a przy jej blasku spostrzegłem, iż głowa Huberta zwisła zupełnie nadół, przestał oddychać, nie żył! Ruch ku puharowi z winem był jego ostatnim.
W domu słychać było tylko uderzenia zegara, zresztą panowała zupełna cisza. Na ścianie wisiała wyprężona postać Francuza, na ziemi leżało bez ruchu ciało Hiszpana, a obydwóch oświecał mdły blask latarni.
Po raz pierwszy w życiu drgnąłem ze strachu. Widziałem dziesięć tysięcy ludzi zeszpeconych we wszelkie możliwe sposoby, ale ich widok nie uczynił na mnie takiego wrażenia, jak te dwie blade postacie, jedyni moi towarzysze w tem ponurem mieszkaniu.
Wypadłem na ulicę, jak ów drugi Hiszpan, myśląc tylko o tem, aby się wydostać z tego domu, i dopiero przy katedrze zapanowałem nad sobą. Zatrzymałem się i ukryłem w cieniu. Oparłem się o mur i zacząłem się zastanawiać, co mi dalej czynić należy.
Wtem zegar uderzył dwa razy. Była więc godzina druga. O czwartej miała być kolumna gotowa do szturmu. Pozostawały mi jeszcze dwie godziny czasu do działania.
Katedra była wewnątrz jasno oświetlona, a wchodzili do niej i wychodzili różni ludzie.
Przekonany, iż wewnątrz nikt mnie nie zaczepi, wszedłem i ja, aby w spokoju obmyśleć sobie dokładnie plan dalszego postępowania.
Katedra