Артур Конан Дойл

Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard


Скачать книгу

tak ostrożnie przez trzy godziny, aż wreszcie sądziłem, że wszelkie niebezpieczeństwo już minęło. Dałem koniowi ostrogi, gdyż o wschodzie słońca chciałem już być przy angielskich tylnych strażach. W okolicy tej znajduje się wiele winnic, tworzących w zimie gładkie powierzchnie i nie stanowiących dla kawalerzysty żadnych przeszkód,

      Massena jednak nie docenił przebiegłości naszych wrogów. Nie posiadali jednej linji obronnej, ale trzy, a ta trzecia, przez którą rzekomo przejeżdżałem, była najniebezpieczniejsza.

      Jadąc tak, zachęcony dotychczasowem powodzeniem, ujrzałem nagle przed sobą latarkę i spostrzegłem odblask czerwonych mundurów i błyszczących luf karabinów.

      – Kto tam? – zawołał jakiś głos.

      A co to był za głos! No, no!

      Skręciłem na prawo i popędziłem, jak szalony.

      Padło za mną może z piętnaście strzałów, a kule świstały mi około uszu, jak bąki.

      Nie było to coprawda dla mnie nowością, aczkolwiek nie będę twierdził, jak głupi rekrut, iż była to muzyka aniołów. Ale przynajmniej nie pozbawiała mnie ona nigdy jasnego sposobu myślenia.

      Wiedziałem zatem, iż najlepszym środkiem ochronnym przeciwko niej jest tęgi galop konia, że muszę gdzie indziej szukać szczęścia. Objechałem tę linję pikiet, a gdy już nic więcej nie słyszałem, wywnioskowałem bardzo słusznie, iż wydostałem się poza ich obręb.

      Przejechałem z pięć mil na południe i od czasu do czasu krzesiłem ogień, aby się zorjentować przy pomocy kompasu.

      Wtem… jeszcze teraz mnie serce boli, gdy o tem pomyślę – koń mój bez wydania jakiegokolwiek jęku pada na ziemię martwy!

      Nie wiedziałem o tem, że jedna z kul tej przeklętej pikiety dostała mu się do brzucha. Szlachetne zwierzę nie drgnęło nawet, nie okazało po sobie, iż jest rannem, lecz pędziło, dopóki w niem było jeszcze życie.

      Przed chwilą jeszcze siedziałem na najszybszym i najszlachetniejszym koniu z armji Masseny, a teraz znalazłem się jako najniedołężniejsza w świecie istota, panowie… huzar na piechotę!…

      Co miałem począć w mych butach z cholewami, z ostrogami i pałaszem?

      Znajdowałem się dość daleko wśród linij nieprzyjacielskich. Jak się tu dostać zpowrotem?

      Ja, Stefan Gerard, nie wstydzę się przyznać panom, że siadłem na moim martwym koniu i w rozpaczy zakryłem twarz rękami.

      Na wschodzie zaczęły się już ukazywać pierwsze promienie światła. Za pół godziny nastanie dzień…

      Czyż to nie mogło zasmucić żołnierskiego serca, że po przebyciu wszystkich dotychczasowych przeszkód, zależny teraz będę od łaski mych nieprzyjaciół, że posłannictwo moje spełznie na niczem, a ja sam mogę dostać się do niewoli?

      Ale odwagi, moi panowie! Nieraz napadają na nas chwile słabości, nawet na najodważniejszych. Ja posiadam jednakowoż duszę jak stalową sprężynę: im więcej ją się przyciska, tem ona więcej odskakuje. Chwilowa rozpacz, a potem zimne zastanowienie się i gorączkowa działalność.

      Jeszcze nie wszystko było stracone. Ja, który już tyle przebyłem w mem życiu, przebędę jeszcze i to. Zerwałem się z konia i począłem zastanawiać się, co dalej począć należy.

      W pierwszym rzędzie było dla mnie jasnem, że nie mogłem powracać. Nim się przedostanę przez linje nieprzyjacielskie, zrobi się jasny dzień. Musiałem się ukryć za dnia, a gdy się ściemni wieczorem, umykać co sił starczy.

      Zdjąłem z mego poczciwego „Woltyżera“ cugle, siodło i czaprak i ukryłem to wszystko w krzakach, aby nikt nie poznał, iż padł tutaj koń francuski. Zostawiłem konia i poszedłem szukać jakiegoś bezpiecznego miejsca, w którem mógłbym był pozostać przez dzień cały.

      Na wszystkie strony widziałem ognie obozowe, a dokoła nich kręciły się już jakieś postacie.

      Musiałem czem prędzej szukać jakiejś kryjówki, gdyż inaczej byłbym zgubiony.

      Ale gdzie ją znaleźć?

      Znajdowałem się w winnicy, tyki sterczały wprawdzie jeszcze, ale liści już nie było. To nie była dla mnie kryjówka. Prócz tego przed nocą potrzeba mi było trochę pożywienia i wody.

      W znikającym mroku biegłem naprzód i ufałem ślepo memu szczęściu.

      Nie zawiodło mnie ono. Szczęście jest kobietą i dzielnego huzara nie opuszcza.

      A więc dobrze. Potykałem się w winnicy, przede mną coś ukazało się. Gdy się zbliżyłem, przekonałem się, że był to wielki kwadratowy dom z długą, niską przybudówką po jednej stronie. Znajdował się on na miejscu krzyżowania się trzech dróg, było więc jasnem, iż była to jakaś osada albo gospoda.

      W oknach było jeszcze ciemno, a wszystko znajdowało się jeszcze w głębokim śnie. Wyobrażałem sobie, że taka wygodna kwatera musi być bezwarunkowo zamieszkała i to prawdopodobnie przez wyższych oficerów.

      Zrobiłem już nieraz doświadczenie, że w najbliższem sąsiedztwie niebezpieczeństwa człowiek jest najbezpieczniejszy, to też nie myślałem wcale wyrzec się tego schroniska.

      Niski budynek był prawdopodobnie stajnią. Ponieważ drzwi nie były zamknięte, wsunąłem się tam. Było tam pełno bydła i owiec, które umieszczono tutaj, aby je uchronić przed pazurami maroderów. Drabinka prowadziła na górę. Wszedłem po niej i ukryłem się wygodnie w sianie. Strych posiadał małe okienko, z którego mogłem patrzeć na front gospody i na drogę. Czekałem w mej kryjówce, co się stanie.

      Pokazało się, iż moje przypuszczenie, że tu mieszkają wyżsi oficerowie, jest słuszne.

      Zaraz po wschodzie słońca ukazał się dragon angielski z raportem, a od tej chwili zaczęło być gwarno, jak w ulu. Oficerowie odjeżdżali i przyjeżdżali. Słyszałem ciągle ten sam okrzyk:

      – Sir Stapleton – sir Stapleton!

      Było dla mnie niewymownie przykrem leżeć tutaj i patrzeć, jak gospodarz wynosił oficerom coraz to nowe butelki. Ale bawiło mnie patrzeć na ich świeże, wygolone, bez troski twarze i wyobrażać sobie, jakieby zrobili miny, gdyby się dowiedzieli niespodzianie, jaka sławna osobistość znajduje się w ich bezpośredniem pobliżu. Gdy tak patrzyłem, przedstawił się moim oczom widok, który mnie wprawił w zdumienie.

      To są bezczelnie zuchwali ludzie, ci Anglicy, panowie. Jak sądzicie, co uczynił lord Wellington, gdy go powstrzymał Massena i nie mógł się ruszyć ze swą armią?

      Nie zgadniecie. Myślicie może, że popadł w wściekłość, albo rozpacz, że zwołał swoje wojska i wygłosił do nich płomienną przemowę, przypomniał im ich ojczyznę i sławną przeszłość i odważył się na stanowczą bitwę?

      Nie, tego mylord nie zrobił. Wysłał natomiast do Anglji szybki okręt, kazał sobie przysłać sforę ogarów i urządzał sobie z swymi oficerami polowania na lisy. Za szańcami w Torres-Vedras polowali ci warjaci trzy razy w tygodniu na lisy. Słyszeliśmy już o tem w obozie, ale teraz przekonałem się na własne oczy, że to jest prawda.

      Przez drogę szła ta sfora z trzydziestu do czterdziestu psów biało-bronzowych, a każdy z nich trzymał ogon pod tym samym kątem, jak stara gwardja swoje bagnety! Na Boga wspaniały to był widok! Obok psów jechało konno trzech mężczyzn w wysokich czapkach i czerwonych frakach, co oznacza u nich myśliwych.

      Poza sforą posuwało się mnóstwo jeźdźców w najrozmaitszych uniformach; jechali po dwóch, po trzech, rozmawiali wesoło i śmiali się. Jechali truchtem, pomyślałem sobie więc, iż gonią jakiegoś bardzo powolnego lisa. Ale to już było ich rzeczą, nie moją. Niezadługo przemknęli obok mego okna i zniknęli mi z oczu. Czekałem i uważałem,