Артур Конан Дойл

Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard


Скачать книгу

się las, może na trzy do czterech mil szeroki, a poza nim dopiero wznosiła się góra, coprawda nie bardzo wysoka, ale nie przedstawiająca dla mnie żadnej ochrony. To były trzy etapy mej wyprawy.

      Wydawało mi się, że gdy dostanę się do chroniącego mnie lasu, wszystko inne będzie łatwem do zrobienia, gdyż mogłem się ukryć w cieniu lasu, a gdy się ściemni, wdrapać się dopiero po gołej górze do szczytu. Od ósmej do dwunastej miałem cztery godziny czasu. Pozostawało mi więc dokładne zastanowienie się nad pierwszą częścią wyprawy.

      Przez tę równinę prowadziła ta nęcąca biała droga, a przypomniało mi się, iż moi towarzysze pozabierali ze sobą konie. To było z pewnością ich nieszczęściem, gdyż dla opryszków nie było nic łatwiejszego, jak czuwanie nad tą drogą i napadanie przejeżdżających z zasadzki.

      Nie sprawiałaby mi trudności jazda przez pola, naprzełaj, zwłaszcza, iż posiadałem wtedy dwa doskonałe konie, Violettę i Rataplana, dwa najlepsze skoczki w całej armji, a oprócz tego jeszcze doskonałego karego, angielskiego ogiera od barona Cottona.

      Po długiem zastanawianiu się jednakże, postanowiłem udać się piechotą, gdyż wtedy będę mógł lepiej wyzyskać każdą szansę, która mi się nadarzy.

      Na mój mundur huzarski zarzuciłem zatem płaszcz, a na głowę wsadziłem szarą czapkę, jaką się nosi przy furażowaniu.

      Dziwicie się panowie może, dlaczego nie przebrałem się za chłopa, ale mogę wam na to powiedzieć tylko, panowie, że człowiek honoru niechętnie umiera śmiercią szpiega. To zawsze różnica, czy kogoś zamordują, czy też rozstrzelają go według prawa wojennego. Tak marnie zginąć nie chciałem.

      Po południu wyszedłem z obozu i minąłem nasze pikiety. Pod płaszczem miałem lunetę, pistolet, no i naturalnie pałasz. W kieszeni miałem hubkę, kamień i krzesiwo.

      Dwie do trzech mil maszerowałem przez winnice, a szedłem tak dobrze, iż cieszyłem się w duchu i myślałem sobie, że trzeba być tylko mężczyzną z odrobiną rozsądnej rozwagi i wziąć się do rzeczy rozumnie, aby ją łatwo doprowadzić do skutku.

      Cortexa i Duplessisa, którzy galopowali poprostu przez drogę, musieli gerylasi naturalnie spostrzec, ale sprytny Gerard, który się skradał między winnicami, był zupełnie innym chłopcem.

      Upaliłem już z pięć mil, nie natrafiwszy na najmniejszą nawet przeszkodę. Stanąłem przed małą gospodą, przed którą zobaczyłem kilkanaście wózków i kupę ludzi, pierwszych, których dotychczas spotkałem.

      Teraz, gdy się znalazłem poza obrębem naszego wojska, wiedziałem, iż każdy człowiek był moim nieprzyjacielem. Zwinąłem się zatem, i podkradłem i się do miejsca, z którego mogłem się bezpiecznie przypatrywać wszystkiemu, co się tam dzieje. Zauważyłem, iż byli to chłopi, którzy ładowali na wózki próżne beczki od wina. Nie wiedziałem, czy mi mogą być pomocni, czy też mogą mi zaszkodzić, to też udałem się w dalszą drogę.

      Wkrótce jednak przekonałem się, iż moje zadanie nie było tak łatwe, jak to sobie z początku wyobrażałem. Gdy rozpoczęło się wzniesienie, ustały winnice, a ja dostałem się na otwarty, górzysty teren. Wśliznąłem się do rowu i zacząłem się okolicy przypatrywać przez lunetę.

      Spostrzegłem niezadługo, że na każdem wzgórzu stała warta, i że ci bandyci wystawili cały łańcuch straży, tak jak my sami. Słyszałem o organizacji tego „Uśmiechniętego“ i miałem tutaj przed sobą praktyczny jej przykład.

      Między poszczególnemi wzgórzami znajdował się kordon pikiet, a aczkolwiek w szerokiem kole obchodziłem ich skrzydła, to przecież zawsze przed sobą widziałem nieprzyjaciół.

      Teren był tak mało ochronny, że szczur nie byłby się nawet przedostał, aby go nie widziano. Naturalnie nie byłoby trudnem prześlizgnąć się przez kordon wśród nocy, jak to zrobiłem z Anglikami pod Torres-Vedras; ale byłem jeszcze za daleko od góry. Gdybym był chciał zaczekać do nastania ciemności, nie mógłbym się był dostać na szczyt góry, aby tam o właściwym czasie podpalić stos.

      Leżałem w rowie i zastanawiałem się nader głęboko nad rozmaitemi planami, ale co jeden – to niebezpieczniejszy od poprzedniego.

      Wreszcie przyszedł mi do głowy ów tajemniczy błysk, który zjawia się zawsze u dzielnego człowieka, gdy ten nie poddaje się rozpaczy.

      Powiedziałem wam już, panowie, że przed gospodą ładowano próżne beczki od wina. Woły przed wózkami stały zwrócone głowami na wschód, jasnem było zatem, iż wozy udadzą się w tym samym kierunku, w którym i ja zdążam. Jeżeli się ukryję w jednej z takich beczek, to cóż będzie łatwiejszego, jak przedostanie się bezpiecznie przez linje gerylasów?

      Plan ten był tak chytry i tak doskonały, że nie mogłem powstrzymać okrzyku radości, gdy mi przyszedł na myśl. Pobiegłem natychmiast do gospody. Tam ukryty za płotem mogłem się doskonale przypatrywać, co się dzieje na drodze.

      Trzech chłopów w czerwonych czapkach zajętych było ładowaniem. Z jednym wozem już skończyli, na drugim znajdował się dopiero pierwszy szereg beczek. Pewna ilość próżnych beczek leżała jeszcze przed gospodą.

      Szczęście mi sprzyjało – zawsze mówiłem, że fortuna jest kobietą, która nie może się oprzeć młodemu dzielnemu huzarowi.

      Gdy tak czekałem, weszli trzej chłopi do gospody, gdyż był to dzień bardzo gorący, a im przy pracy zachciało się pić.

      Szybko, jak błyskawica, wypadłem z mego ukrycia, wlazłem na wóz i ukryłem się w próżnej beczce. Miała ona spód, ale nie miała wierzchniej pokrywy, a leżała na boku, otworem zwrócona do wnętrza.

      Leżałem w niej, jak pies w budzie, z kolanami podciągniętemi pod samą brodę, gdyż beczki nie były zbyt wielkie, a ja znowu nie jestem taki mały.

      Zaledwie znalazłem się w beczce, wyszli chłopi z gospody, a natychmiast usłyszałem nad sobą jakiś łoskot, po czem poznałem, iż na moją beczkę rzucili drugą. Naładowali ich tyle, jedna na drugiej, że sam nie wiedziałem, jak się z mej beczki wydostanę.

      Ale na to było jeszcze dość czasu, a nie wątpiłem, iż moje przysłowiowe szczęście i wrodzony dowcip, które mnie tak daleko zaprowadziły, nie opuszczą mnie i w tym wypadku.

      Gdy wóz był już zupełnie naładowany ruszył w drogę, a ja śmiałem się w beczce przy każdym kroku, gdyż każdy z nich zbliżał mnie do celu. Podróż odbywała się powoli, a chłopi kroczyli obok wozu. Poznałem to po tem, iż słyszałem bardzo blisko ich głosy.

      Wydawali mi się być wesołymi ludźmi, gdyż śmiali się serdecznie, idąc obok wozu. O czem rozprawiali tak wesoło, nie mogłem zrozumieć. Znam wprawdzie dosyć dobrze ich język, ale nie mogłem wysłuchać nic komicznego z urywków, które dochodziły mych uszu.

      Wyliczyłem sobie według postępowania wołów naprzód, iż na godzinę robiliśmy dwie mile. Po upływie półtrzeciej godziny – panowie, takich godzin z pokurczonemi członkami, bliski uduszenia się i prawie otruty z powodu szkodliwych gazów – po upływie tych godzin więc musiała już równina znajdować się poza nami, a my powinniśmy się byli znajdować na skraju lasu, i u stóp góry.

      Zacząłem się zastanawiać, jak się tu wydostać z beczki. Myślałem już o różnych sposobach i rozważałem je na wszystkie sposoby i strony, gdy pytanie to zostało rozstrzygnięte w sposób bardzo prosty, ale zarazem dla mnie wcale niespodziewany.

      Wóz nagle się zatrzymał, a ja usłyszałem kilka surowych głosów.

      – Gdzie, gdzie? – wołał jeden.

      – Na waszym wozie – rzekł inny.

      – Kto taki? – zapytał trzeci.

      – Oficer francuski; poznałem go po czapce i butach.

      Ryczeli wszyscy ze śmiechu.

      – Patrzyłem