Артур Конан Дойл

Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard


Скачать книгу

jak anioł zemsty porwała się do lotu, wspaniała i straszna zarazem, a cały ląd stały skłonił się przed nią.

      – Moi panowie – opowiada sam rotmistrz. – Było to pod koniec r. 1810. Ja, Massena i inni parliśmy Wellingtona coraz więcej wstecz i spodziewaliśmy się, że wraz z jego armją zapchamy go w nurty hiszpańskiej rzeki Tajo.

      Gdy znajdowaliśmy się w odległości dwudziestu pięciu mil od Lizbony, spostrzegliśmy, iż rachunek cokolwiek się nie zgadzał. Co ten szelma Anglik zrobił?

      Pod miejscowością Torres-Vedras narzucił szańce i fortyfikacje, tak, że nawet my nie mogliśmy się przez nie przedostać. Narzucono je wpoprzek przez cały półwysep, a zapędziliśmy się tak daleko, że nie mogliśmy się odważyć na odwrót. Dowiedzieliśmy się także, iż walka z tymi ludźmi, to nie była walka z dziećmi.

      Co nam pozostawało? Ot, położyć się przed temi wałami i blokować je.

      Trwało to przez pół roku, a połączone było, z takiemi wielkiemi utrapieniami i niebezpieczeństwami, iż Massena sam potem mówił o sobie, iż na jego ciele niema ani jednego włosa, któryby w tym czasie nie posiwiał.

      Co do mnie – nie wiele troszczyłem się o nasze położenie, więcej obchodziły mnie konie, które istotnie potrzebowały odpoczynku i zielonej paszy. Zresztą piliśmy krajowe wino i zabijaliśmy czas, jak się zdarzyło.

      W Santarem miałem dziewczynę… ale nie mówmy o tem lepiej. Przyzwoity człowiek ma zawsze to przyzwyczajenie, iż nigdy nic nie powie, choć coprawda może zaznaczyć, iż mógłby powiedzieć bardzo wiele.

      Pewnego więc dnia, panowie, kazał mi Massena przyjść do siebie. Znalazłem go w namiocie zatopionego nad jakąś mapą. Spojrzał na mnie w milczeniu właściwym sobie przenikliwym wzrokiem, a po wyrazie jego twarzy poznałem, iż chodzi tu o bardzo poważną rzecz. Był bardzo zdenerwowany i w złym humorze, moje wejście jednak widocznie uspokoiło go i dodało mu odwagi. Zawsze to lepiej, gdy się ma dokoła siebie odważnych ludzi.

      – Pułkowniku Stefanie Gerard – zaczął nareszcie – słyszałem o panu, iż jesteś dzielnym, odważnym, przedsiębiorczym, a w niektórych razach nawet zuchwałym oficerem.

      Nie było nigdy moim zwyczajem przytwierdzać takim pochwałom, choć byłoby głupiem zaprzeczać im. Zadzwoniłem tylko ostrogami i zasalutowałem.

      – Jesteś pan także doskonałym jeźdźcem.

      I temu nie przeczyłem.

      – I najlepszym szermierzem w sześciu brygadach lekkiej kawalerji.

      Massena był z tego znany, iż posiadał zawsze najlepsze wiadomości.

      – No – rzekł – skoro pan tylko okiem rzucisz na tę mapę, zrozumiesz pan bez trudności, czego od pana wymagam. To są linje oszańcowań pod Torres-Vedras. Zauważysz pan, iż rozciągają się one bardzo daleko, a jednocześnie zdasz pan sobie jasno sprawę z tego, iż tylko Anglicy umieją się w nich utrzymać. Poza temi szańcami aż do Lizbony znajduje się otwarty teren na przestrzeni pięciuset mil. Rzeczą bardzo ważną dla mnie jest dowiedzieć się, jak Wellington rozłożył swoje wojska na tym terenie, a życzę sobie, abyś mi pan o tem opowiedział.

      Słowa jego wprawiły mnie w drżenie.

      – Ekscelencjo – rzekłem – pułkownik lekkiej kawalerji nie może się wobec rycerskiego wroga poniżyć do roli szpiega.

      Roześmiał się i poklepał mnie pc ramieniu.

      – Nie byłbyś pan huzarem – rzekł – ot same pędziwiatry! Skoro mnie pan wysłuchasz do końca, przekonasz się pan, iż nie prosiłem pana wcale o usługi szpiegowskie. Cóż pan powiesz na tego konia?

      Wyprowadził mnie do wyjścia z namiotu, przed którym jeden z szaserów przeprowadzał wspaniałego konia. Był to bułanek, niezbyt wielki, o krótkiej głowie i doskonale wygiętej szyi, takiej, jaką się spotyka tylko u czystej krwi arabów. Piersi i biodra były silne, a nogi przytem tak delikatne, że prawdziwą radością było patrzeć tylko na tego rumaka.

      Na ładnego konia i na ładną kobietę nie mogę jeszcze dziś patrzeć bez wzruszenia, a mam już dzisiaj lat siedmdziesiąt. Możecie sobie panowie wyobrazić, co to było w roku 1810.

      – To jest „Woltyżer“ – rzekł Massena – najszybszy koń w całej armji. Życzę sobie, abyś pan wyruszył jeszcze tej nocy, objechał skrzydło nieprzyjacielskie, przez straże tylne, powrócił obok drugiego skrzydła i przywiózł mi wiadomość o stanowiskach nieprzyjaciela. Będziesz pan miał na sobie uniform, w danym razie więc, gdyby pana schwytano, nie będziesz pan rozstrzelany, jako szpieg. Prawdopodobnem jednak jest, iż przejedziesz pan spokojnie przez wszystkie pikiety, gdyż są bardzo rozstawione. Gdy pan je minie, wtedy po dniu możesz się pan przedrzeć przez wszystko, a gdy pan będziesz unikał bitych dróg, możesz się przewinąć, jak piskorz. Jeżeli do jutra wieczorem nie będę miał o panu żadnych wiadomości, będę przypuszczał, iż pana wzięto do niewoli i zaproponuję Anglikom, aby mi pana wydali za ich pułkownika Petrie.

      Serce zaczęło mi walić z dumy i radości, gdy wskoczyłem na grzbiet tego przepysznego rumaka i zacząłem galopować przed marszałkiem, aby mu pokazać, co umiem.

      Wspaniałe to było zwierzę! Obaj byliśmy wspaniali, panowie, gdyż Massena klaskał w ręce i wrzeszczał z zachwytu. Nie ja, nie, on powiedział, iż szlachetne zwierzę wymaga także szlachetnego jeźdźca.

      Gdy po raz trzeci w paradnym dołmanie i z rozwianym pióropuszem przeleciałem obok niego, zauważyłem na jego starej, zoranej wichrami twarzy, iż miał to przekonanie, że nie mógł sobie wynaleźć lepszego człowieka do swych zamysłów,

      Wyjąłem pałasz i salutowałem, a potem pogalopowałem do mej kwatery.

      Nowina, iż zostałem wybrany do spełnienia specjalnego polecenia, rozbiegła się błyskawicą po obozie, a moi kochani chłopcy zaczęli nadciągać tłumami, aby mi składać życzenia.

      Jeszcze dziś w mych starych oczach stają łzy, gdy przypomnę sobie, jaką dumą napawał ich widok ich pułkownika. I ja byłem z nich dumny. Zasłużyli sobie na dzielnego dowódcę!

      Noc zapowiadała się bardzo burzliwa, co właśnie było mi bardzo na rękę. Pragnąłem, aby moja wycieczka utrzymana była w tajemnicy, gdyż naturalnem było, że skoro tylko Anglicy dowiedzą się o mojem posłannictwie, domyślą się natychmiast iż chodzi tu o jakąś bardzo ważną rzecz.

      Konia mego zaprowadzono aż za pikiety, niby to do wodopoju, a ja sam udałem się piechotą i tam dopiero wsiadłem na niego.

      Od marszałka otrzymałem mapę, kompas i rozkaz zachowania się. Schowałem to wszystko na piersiach i z pałaszem przy boku udałem się w podróż.

      Padał lekki deszcz, ciemno było, jak w uchu u murzyna, możecie więc panowie wyobrazić sobie, że początek nie był bardzo ponętny.

      Mimo tego serce mi waliło na myśl o zaszczycie, który mnie spotkał, i o sławie, która mnie nie minie. Ten czyn miał do mego wawrzynowego wieńca dodać nowy listek, który bardzo łatwo moją szablę oficerską mógł zamienić w buławę marszałkowską.

      O czem nie marzyliśmy w tych cielęcych latach młodości!

      Tej nocy, gdy pędziłem wśród Anglików, nie spodziewałem się wcale, że ja, wybraniec z pośród 60.000 tęgiego chłopa, będę musiał kiedyś wieść marny żywot za sto franków miesięcznej pensji! Młodości moja! Nadzieje moje! Towarzysze moi! Gdzież wy jesteście? Koło się kręci i nie ustaje w biegu!… Wybaczcie mi panowie, ale starość ma zawsze swoje słabostki.

      Droga moja prowadziła więc najpierw przez oszańcowania w Torres-Vedras, przez małą rzeczkę, obok jakiejś chłopskiej chałupy, spalonej zresztą i służącej obecnie za drogowskaz, potem przez las młodych drzew korkowych aż do klasztoru św. Antoniego, który tworzył lewą granicę pozycyj angielskich.

      Stąd