stronie mostu Rialto nad Canale Grandę; na murach tej wspaniałej budowli znajdowały się tak przepyszne rzeźby, że Suchet wysłał cały oddział saperów, aby je zdjąć i wysłać do Paryża.
Stałem na czele tych ludzi, a gdy spostrzegłem łzy tej pięknej Łucji, nabrałem przekonania, że te rzeźby się rozkruszą, skoro im się odbierze podporę. Zaraportowałem to i saperów ściągnięto.
Wskutek tego stałem się przyjacielem rodziny, wypiłem z ojcem nie jedną buteleczkę Chianti, a dwa razy tylko z jego córeczką podczas lekcji języka.
Wielu oficerów francuskich pożeniło się tej zimy w Wenecji, i ja byłbym postąpił tak samo, gdyż kochałem Łucję z całej duszy…
Ale cóż… ja, brygadjer małego kaprala, posiadałem tylko pałasz, konia, pułk, matkę, cesarza i laskę marszałkowską w tornistrze! Huzar posiada coprawda dość miejsca w sercu dla kochanki, ale nie dla żony!
Myślałem tak wtedy, panowie, nie wiedząc także iż przyjdą na mnie samotne chwile, gdy będę tęsknił za jakąś życzliwą mi, a kochającą ręką, której będę musiał zazdrościć towarzyszom broni, znajdującym się w kole rodzinnem. Może nieprawda?
Ta miłość, którą uważałem za żart i igraszkę, ta miłość – teraz dopiero to widzę – nadaje życiu prawdziwą treść. Jest to coś najuroczystszego i najświętszego na ziemi!…
Dzięki, panowie, dzięki…
Wino jest dobre, a druga butelczyna wcaleby nie zawadziła…
A teraz opowiem wam, panowie, ile była winna miłość moja do Łucji w najstraszniejszej z moich przygód, które kiedykolwiek przebyłem w życiu. A gdzie się podział kawałek mego prawego ucha? Cóż?
Już nieraz chcieliście się dowiedzieć, gdzie on się podział, ale dziś wieczorem nareszcie się dowiecie panowie.
Suchet miał wtedy swą główną kwaterę w pałacu doży Dandolo wpobliżu placu św. Marka. Było to pod koniec zimy, a ja poszedłem do teatru Godini. Po powrocie znalazłem bilet od Łucji, a na kanale czekała na mnie gondola. Prosiła mnie, abym natychmiast do niej przybył, ponieważ znajduje się w ciężkiej potrzebie.
Dla Francuza i żołnierza odpowiedź nie mogła być trudna. Za chwilę znalazłem się w łodzi, która też natychmiast odpłynęła w jakiś ciemny kanał. Pamiętam jeszcze, iż uderzyła mnie przy wsiadaniu barczysta postać gondoljera. Był to najbarczystszy człowiek, jakiego widziałem w mem życiu. Ale ci gondoljerzy w Wenecji, to są wogóle silni ludzie, a siłaczów między nimi nie brak. Otóż ów siłacz zajął miejsce za mną i zaczął wiosłować całą siłą.
Dobry żołnierz w kraju nieprzyjacielskim powinien mieć się zawsze na baczności. Było to zawsze przykazaniem mego życia, a tylko temu zawdzięczam, iż na moje stare lata jeszcze żyję.
Ale tej nocy byłem jeszcze tak głupi i tak wesoły, jak najmłodszy z rekrutów, który obawia się tego, iż mogą uważać go za tchórza.
Pistolet w pośpiechu zostawiłem w domu. Pałasz miałem wprawdzie przy boku, ale to nie w każdym wypadku pewna broń.
Rozparłem się w mojej gondoli, marząc wśród szmeru wód i pluskotania wioseł.
Droga prowadziła przez wąską sieć kanałów, po obu stronach wznosiły się wysokie domy, nad niemi widać było tylko mały skrawek gwiazdami usłanego nieba. Tu i owdzie przy mostach lampa olejna rozsiewała swoje mdłe światło, niekiedy widać było świeczkę, palącą się przed jakimś świętym obrazem. Zresztą wszędzie było ciemno, a mogłem dostrzec tylko pianę, powstałą wskutek prucia fal przez czub gondoli.
Miejsce i czas były jakby stworzone do marzeń…
Zacząłem myśleć o przeszłości, o wszystkich wielkich czynach, w których brałem udział, o koniach, na których jeździłem, o kobietach, które kochałem i które mnie kochały. Potem myśli moje zabiegły aż do mej drogiej matuli; wystawiałem sobie tę radość, którą jej sprawię, gdy ludzie we wsi będą opowiadali o bohaterskich czynach jej syna, o jego sławie.
Myślałem także o cesarzu i o Francji, ojczyźnie tak pięknych cór i tak dzielnych synów!
Serce mi silniej zabiło na myśl, jaki przyrost w ziemi przyniesiemy tej naszej ojczyźnie… Jej wielkości chciałem poświęcić całe moje życie, panowie! Niech żyje Francja! Niech żyje cesarz!
Położyłem rękę na sercu, aby wykonać przysięgę, ale w tej chwili napadł na mnie ztyłu gondoljer.
Jeżeli powiadam, iż mnie napadł, to nie powiem, aby mnie zaatakował, ale że całym swoim ciężarem rzucił się na mnie.
Taki drab stoi ztyłu i nad kimś, gdy wiosłuje, tak, że nie można go widzieć, ani też obronić się przed takiego rodzaju napaścią. Przed chwilą siedziałem jeszcze z wysoko podniesionem czołem, a po chwili leżałem jak długi na spodzie łodzi, ten potwór leżał na mnie, tak iż straciłem już oddech. Na karku czułem jego gorący oddech.
W mgnieniu oka wyrwał mi pałasz, na głowę wpakował mi worek i przywiązał go silnie sznurem.
Leżałem więc na spodzie gondoli, schwytany, jak śpiewający ptaszek, którego chcą wsadzić do klatki. Nie mogłem krzyczeć, nie mogłem się poruszać… byłem jakimś tłumokiem.
Po chwili usłyszałem znowu szmer wody i pluskanie wiosła. Gondoljer skończył swoją robotę i jechał dalej tak spokojnie i niewzruszenie, jakby był przyzwyczajony do tego, iż co dnia jakiegoś pułkownika huzarów wiezie w worku!
Nie mogę wam, panowie, wypowiedzieć słowami, jakie odczuwałem upokorzenie i jaka mną ogarnęła wściekłość, przekonawszy się, iż leżę skrępowany jak baran, którego wiozą na rzeź! Ja, brygadjer małego kaprala, najlepszy jeździec z sześciu brygad, najlepszy szermierz Wielkiej Armji, schwytany w tak haniebny sposób przez niezbrojnego człowieka!
Mimo to leżałem spokojnie; jest bowiem chwila oporu, ale jest także chwila, w której należy szanować swoje siły. Poczułem, jak mnie ta bestja chwyciła za ramię, i wiedziałem, że wobec niego byłem tylko dzieckiem. I to dzieckiem w powijakach!
Czekałem zatem z bijącem sercem sposobności, która przecież nadarzyć mi się była powinna! Tak, panowie!
Jak długo tam leżałem, sam już nie wiem, ale wydawało mi się bardzo długo, a słyszałem tylko szmer wody i pluskanie wioseł.
Skręcaliśmy niezliczone razy, gdyż moich uszu dochodził żałosny ton gondoljerów, który wydają z siebie, chcąc swoich ostrzec o swem zbliżaniu się.
Po długiej podróży zauważyłem nareszcie, iż przybiliśmy do lądu.
Mój drab puknął trzy razy wiosłem w jakąś drewnianą ścianę, a w odpowiedzi na to usłyszałem odmykanie zasuw, otwieranie zamków, a potem skrzypnięcie zawias bramy.
– Masz go? – zapytał jakiś głos po włosku.
Potwór, który miał mnie w swojej mocy, roześmiał się głośno i nogą kopnął worek, w którym byłem zaszyty.
– Tam jest – odparł.
– Już czekają.
– Weźcie go! – rzekł mój rabuś.
Podniósł mnie, wstąpił na kilka schodów i rzucił mnie na bardzo twardą podłogę, aż mi wszystkie kości zatrzeszczały. Następnie zawarto i zamknięto bramę.
Byłem zatem więźniem w tym domu.
Po zamęcie, jaki po mojem przybyciu powstał, poznałem, że musi się dokoła mnie znajdować porządna kupa ludzi. Rozumiem daleko lepiej po włosku, niż mówić umiem, to też pojąłem doskonale, o czem mówią.
– Przecie go nie zabiłeś, Matteo?
– A cóżby to szkodziło, gdybym