Артур Конан Дойл

Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard


Скачать книгу

nie załatwimy z tym tutaj!

      Przystąpili do mnie. Przez chwilę zastanawiałem się nad oporem. Ale ktoby to poświadczył? Ktoby o tem doniósł? Los mój mogłem tylko odwlec, ale przeniosłem już tyle, iż nauczyłem się mieć nadzieję i ufać mej szczęśliwej gwieździe.

      Pozwoliłem się schwytać tym łotrom, którzy mnie wyprowadzili. Gondoljer ze sztyletem szedł obok mnie. Widziałem po jego dzikim wzroku, że z wielkiem zadowoleniem byłby ten sztylet utopił w mojem sercu, gdyby tylko po temu nadarzyła się sposobność.

      Dziwne to są gmachy, panowie, te pałace weneckie: domy, twierdze i więzienia, a wszystko w jednym budynku.

      Przeprowadzono mnie przez kurytarz i jakieś kamienne, strome schody wdół, aż wreszcie dotarliśmy znowu do jakiegoś małego kurytarza, gdzie znajdowało się troje drzwi. Wepchnięto mnie przez jedne z nich, poczem zatrzaśnięto zamek. Przez wąski otwór we drzwiach wpadło światło z kurytarza.

      Oczami i rękami zacząłem badać moje pomieszczenie. Po tem, co usłyszałem, wydawało mi się, iż nie będę czekał długo, lecz prędko stanę znów przed trybunałem; ale nie jestem przecież człowiekiem, który opuszcza lada jakąś sposobność.

      Podłoga mego więzienia była tak wilgotna, a ściany na kilka stóp wgórę tak mokre, że nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż cela ta znajdowała się pod powierzchnią wody. Mały otwór tuż przy suficie był jedynym, przez który przedostawało się światło i powietrze. Widziałem przez tę lukę, że spogląda na mnie jakaś gwiazda, a to mnie napawało otuchą i nadzieją.

      Nie byłem nigdy człowiekiem bardzo religijnym, aczkolwiek zawsze szanowałem tych, którzy nimi byli, ale przypominam sobie, że tej nocy owa gwiazda wydała mi się jakiemś wszechwidzącem okiem, które na mnie spogląda, i posiadałem to samo uczucie, które owłada młodym, trwożliwym rekrutem, gdy widzi i czuje na sobie spokojny i pewny wzrok swego pułkownika.

      Trzy ściany mej celi były z kamienia, ale czwarta drewniana, a mogłem zauważyć, iż ustawiono ją dopiero niedawno. Była to najwidoczniej tylko przegroda, aby większą celę podzielić na dwie mniejsze. W starych murach kamiennych, w małym otworze okienka i silnych drzwiach nie mogłem naturalnie pokładać żadnej nadziei. W grę mogła wchodzić tylko owa drewniana ściana.

      Ale zdrowy rozsądek powiadał mi, że gdybym się przez nią przedostał – a to nie wydawało mi się zbyt trudnem – znalazłbym się w drugiej tak samo zabezpieczonej celi, jak ta, w której się właśnie znajdowałem.

      W każdym razie uważałem za stosowne robić coś, aby przynajmniej nie siedzieć bezczynnie i czekać. Całą moją siłę i energję wytężyłem na ową drewnianą ścianę.

      Dwie deski były jakoś źle spojone i tak lekko przybite, że można je było z pewnością bardzo łatwo odjąć. Zacząłem szukać jakiegoś przyrządu i znalazłem go w postaci nogi od łóżka, które stało w kącie. Wdusiłem więc tę nogę między obie deski i miałem je właśnie odłamać, gdy usłyszałem jakieś szybkie kroki. Przestałem i zacząłem nadsłuchiwać. Pragnę, abym mógł zapomnieć o tem, co usłyszałem. Widziałem wiele bitew i sam zabiłem więcej ludzi, niżbym się chciał do tego przyznać, ale to chodziło o uczciwą walkę i było to zresztą moim obowiązkiem żołnierza. Ale co innego jest, gdy się słyszy, iż kogoś mordują w takiej jaskini łotrów.

      Ciągnęli kogoś przez kurytarz, kogoś, który się broni i w przejściu chwyta się moich drzwi. Widocznie zapakowali go do trzeciej celi, najwięcej oddalonej od mojej.

      – Pomocy! Pomocy! Gerard! Pułkowniku Gerard!

      Był to mój biedny kapitan piechoty, którego mordowano.

      – Mordercy! Mordercy! – ryknąłem i zacząłem dziko walić we drzwi, ale jeszcze raz tylko usłyszałem jego głos, a potem wszystko ucichło.

      Po chwili usłyszałem jakiś plusk i doszedłem do przekonania, że mojego biednego kapitana już żadne ludzkie oko oglądać nie będzie. Poszedł tą samą drogą, którą poszło przed nim tylu innych tej zimy w Wenecji; ani jeden z nich nie mógł się stawić do apelu w pułku.

      Siepacze powrócili i sądziłem, że teraz kolej przyjdzie na mnie. Zamiast tego otworzyli drzwi przyległej celi i wyciągnęli z niej kogoś. Słyszałem, jak udali się po schodach na górę.

      Zabrałem się natychmiast do pracy. Po kilku chwilach rozluźniłem kilka desek na tyle, że mogłem je przesuwać do woli. Gdy przelazłem przez otwór, spostrzegłem, iż była to druga połowa celi. Jak przypuszczałem, nie posiadałem żadnych widoków ucieczki, gdyż dalej nie było żadnych drewnianych ścian, a drzwi były zamknięte.

      Nie mogłem wykryć, kto był tym nieszczęśliwym towarzyszem mojej niedoli. Wróciłem zatem do mojej celi i zasunąłem deski. Z pogardą śmierci oczekiwałem teraz, co nastąpi. Nudziło mi się; czas przeciągał się w nieskończoność, możecie mi wierzyć, panowie; nareszcie jednak usłyszałem znowu kroki i byłem przygotowany na to, że będę ponownie słuchaczem dokonywanego mordu, że znowu usłyszę krzyki jakiejś nieszczęśliwej ofiary.

      Ale nie stało się nic podobnego; jakiegoś więźnia wprowadzono spokojnie do przyległej celi. Nie miałem czasu zajrzeć przez otwór, ktoby to był taki, gdyż w tej chwili otworzono moje drzwi, a przez nie wszedł mój gondoljer, za którym ukazała się reszta zbójów.

      – Chodź, Francuziku – odezwał się do mnie, trzymając w włochatej ręce zakrwawiony sztylet. Widziałem w jego wściekłym wzroku, iż czyha tylko na sposobność, aby mi go wepchnąć w serce.

      Opór był tu daremny. Poszedłem za nim, nie mówiąc ani słowa.

      Poprowadzono mnie znowu po schodach na górę i znowu do tej samej sali, w której ów krwawy sąd odbywał swoje posiedzenia.

      Gdy wszedłem, sędziowie dziwnie jakoś nie zwracali na mnie uwagi, ale ich spojrzenia skierowały się na jednego z nich. Był to wysmukły młodzieniec o ciemnej cerze; stał przed nimi i coś im tłumaczył. Drżał ze wzruszenia i składał błagalnie ręce.

      – Nie możecie! Nie wolno wam! – wołał. – Proszę trybunał o cofnięcie swej uchwały!

      – Stań na boku, bracie – rzekł stary, który przewodniczył. – Rzecz jest postanowiona, a teraz mamy sądzić następną.

      – Na miłość Boga, bądźcie litościwi! – zawołał młodzieniec.

      – Byliśmy już litościwi – odparł stary. – Śmierć byłaby najłagodniejszą karą za takie przestępstwo. Bądź odważny i pozwól sprawiedliwości dążyć swoją drogą.

      Z boleścią padł młodzieniec na krzesło.

      Nie miałem jednak czasu zastanowić się nad przyczyną żałości młodzieńca, gdyż jedenastu jego kolegów zwróciło już na mnie swe surowe oczy. Wybiła moja ostatnia godzina.

      – Pan jesteś pułkownikiem Gerardem? – dał się słyszeć straszny głos starego.

      – Ja nim jestem!

      – Adjutant rozbójnika, który się nazywa generałem Suchet, który znowu zastępuje tego arcyrozbójnika Bonapartego?

      Już miałem mu powiedzieć, że jest arcyłotrem i arcykłamcą, ale, panowie, są w życiu człowieka chwile, w których się trzeba bronić, i są takie, w których siedzieć trzeba cicho, jak mysz pod miotłą.

      Odpowiedziałem więc tylko:

      – Jestem honorowym żołnierzem, słuchałem dawanych mi rozkazów i spełniałem swoje obowiązki.

      Staremu uderzyła krew do głowy, a ślepia zaświeciły mu się, jak dwa węgle.

      – Złodziejami jesteście i mordercami, jeden w drugiego! – zawołał. – Czego tutaj chcecie?! Jesteście Francuzami. Dlaczego nie pozostaliście we Francji? Czy prosiliśmy was może, abyście przybyli