Артур Конан Дойл

Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard


Скачать книгу

worek, to się najlepiej przekonacie, czy jeszcze żyje.

      Rozluźniono sznur i zdjęto ze mnie worek. Leżałem z zamkniętemi oczyma nieruchomo na ziemi.

      – Dla Boga, Matteo, skręciłeś mu kark!

      – Ale gdzie tam! Omdlał tylko. Lepiej dla niego, gdy już nie wróci do przytomności.

      Czułem, że się ktoś dobiera do mnie.

      – Matteo ma słuszność – odezwał się jakiś głos. – Serce wali mu jak młotem. Dajcie mu spokój, zaraz przyjdzie do siebie.

      Przeczekałem jeszcze chwilę, a potem odważyłem się unieść powieki.

      Z początku nie mogłem widzieć nic, gdyż za długo pozostawałem w ciemnościach, a w obecnem miejscu mego pobytu było też dość ciemno. Wkrótce jednak przekonałem się, iż miałem nad sobą jakieś sklepienie, przyozdobione wyobrażeniami bogów i bogiń.

      Nie mogła to być więc jaskinia łotrów, zawleczono mnie raczej do jakichś podziemi weneckiego pałacu.

      A potem powoli i ukradkiem rzuciłem okiem na drabów, stojących dokoła mnie. Zauważyłem mego gondoljera, brunatnego draba, a dalej małego, wątłego człowieka, który miał rozkazującą minę i trzymał w ręku pęk kluczy, a wreszcie dwóch wysokich, młodych lokajów w liberji. Z ich rozmowy wniosłem, iż ten z kluczami był dozorcą, któremu podlegali wszyscy inni.

      Było ich zatem czterech, ale tego słabeusza nie można było liczyć. Gdybym był miał broń przy sobie, śmiałbym się serdecznie z takich przeciwników, ale w walce na pięści nie miałem żadnych szans z jednym, Ć cóż dopiero z czterema! Musiałem się zatem zdać na głowę, a nie na pięść.

      Rozejrzałem się za jakiemś wyjściem i niespostrzeżenie poruszyłem głową; aczkolwiek uczyniłem to bardzo ostrożnie, to przecież ruch ten spostrzeżono.

      – Chodź pan! Obudź się pan! Obudź się pan! – zawołał klucznik.

      – Wstawaj, mały Francuziku! – mruknął gondoljer. – Marsz! Wstawaj! – a do tego drugiego wezwania dodał bardzo bolesne kopnięcie nogą.

      Jeszcze nigdy żaden człowiek nie wypełnił tak szybko rozkazu, jak go wówczas wypełniłem, panowie! W jednej chwili zerwałem się na obie nogi i zacząłem uciekać wtył. Pędzili za mną, jak psy gończe za lisem; skręciłem na lewo w jakiś korytarz, potem jeszcze raz na lewo i znalazłem się znowu w tem samem miejscu, skąd się wyrwałem.

      Już mnie chwytali prawie, nie miałem czasu do namysłu, wbiegłem na schody, ale schodziło właśnie dwóch mężczyzn naprzeciwko mnie, zawróciłem i rzuciłem się ku drzwiom, przez które mnie przetransportowano, ale nie mogłem odsunąć ciężkich zasuw.

      Gondoljer rzucił się na mnie ze sztyletem, ale dałem mu takiego kopniaka w brzuch, że padł na ziemię, a sztylet wypadł mu z rąk. Nie miałem czasu go podnieść, gdyż obsiadło mnie już pół tuzina tych włoskich psów.

      Gdy wymykałem się między nimi, podstawił mi klucznik nogę, wywaliłem się więc na ziemię, powstałem jednak z szybkością błyskawicy, przerżnąłem się przez nich, wyrwałem się z ich rąk i rzuciłem się na drzwi, znajdujące się na drugim końcu podziemia. Dopadłem ich w sam czas, wydałem okrzyk triumfu, gdy nacisnąłem klamkę, a one się otworzyły. Byłem uratowany! Zapomniałem jednak, w jakiem szczególnem znajduję się mieście. Każdy dom jest wyspą.

      Gdy otworzyłem drzwi i chciałem wypaść na ulicę, spostrzegłem w świetle z kurytarza przed sobą cichą, czarną wodę, sięgającą aż do najwyższego stopnia. Cofnąłem się przerażony, a moi prześladowcy znaleźli się tuż przy mnie. Nie tak łatwo jednak schwytać mnie, panowie!

      Znowu przy pomocy kułaków i kopniaków zdobyłem sobie drogę, aczkolwiek pęk włosów musiałem zostawić w ręku jednego z tych drabów.

      Mały dozorca walił mnie kluczami, szarpano mnie i darto w kawały, ale się przecież wydobyłem. Wpadłem znowu na schody, wywaliłem na górze jakieś wielkie drzwi, które mi zagradzały drogę, i przekonałem się wkońcu, że wszystkie moje usiłowania były daremne.

      Komnata, do której wpadłem, była wspaniale oświetlona. Potężne kolumny ze złoconemi kapitelami, pomalowane ściany i sufit – wszystko przemawiało za tem, iż znajduję się w wielkiej sali jakiegoś słynnego pałacu weneckiego.

      W tem szczególnem mieście znajdują się setki takich pałaców, z których każdy zawiera w sobie sale, mogące się mierzyć z Louvrem lub Wersalem.

      W środku tej wielkiej sali znajdowało się wzniesienie, na którem w półkolu dokoła jakiegoś ołtarza siedziało dwunastu mężów w czarnych togach i czarnych zawojach na głowach.

      Oddział zbrojnych – drabów z pod ciemnej gwiazdy – stał przy drzwiach, a wśród niego młody człowiek, z wzrokiem, utkwionym w ołtarz, młodzieniec w uniformie naszej lekkiej piechoty.

      Odwrócił się ku mnie – poznałem go natychmiast.

      Był to kapitan Auret z siódmego pułku, młody Baskijczyk, z którym podczas tej zimy wypiłem niejedną szklankę wina, lepszego, jak to, panowie!

      Był blady, jak ściana, ale trzymał się dzielnie wobec otaczających go zbójów.

      Nie zapomnę nigdy tego wzroku, pełnego nadziei, który zabłysnął w jego ciemnych oczach, gdy ujrzał wpadającego towarzysza broni, ale także i tego spojrzenia rozpaczy, skoro zauważył, że nie przyszedłem po to, aby zmienić jego los, ale jedynie po to, aby go podzielić.

      Możecie sobie, panowie, wyobrazić, jakie zdumienie owładnęło tymi ludźmi, gdy stanąłem przed nimi niepowołany na rozprawę. Moi prześladowcy wtargnęli za mną i stanęli przy drzwiach, tak, iż, o ucieczce nie mogło już być mowy.

      W takich chwilach moja naturalna odwaga i zuchwałość przychodzą mi zawsze w pomoc. Mundur mój był coprawda trochę poszarpany, ale we wzroku moim i w mojej postawie było coś, po czem sędziowie natychmiast poznali, że nie mają do czynienia ze zwykłym śmiertelnikiem.

      Nie podniosła się na mnie żadna ręka, aby mnie aresztować. Zatrzymałem się przed jakimś strasznym staruchem, po którego długiej, siwej brodzie i pełnem majestatu zachowaniu się poznałem, iż ze względu na swój wiek i postawę jest tu najzacniejszym.

      – Panie – rzekłem do niego – może mi pan da wyjaśnienie, dlaczego przywieziono mnie tutaj skrępowanego? Jestem honorowym żołnierzem, tak samo, jak i pan zapewne jesteś człowiekiem honoru, dlatego też wzywam pana, abyś nas natychmiast obydwóch uwolnił.

      Po tem przemówieniu nastąpiło głębokie milczenie.

      Nieprzyjemna to rzecz, panowie, gdy się widzi przed sobą dwanaście zamaskowanych twarzy, a z poza tych masek wygląda dwa razy tyle mściwych włoskich oczu.

      Ale stałem przed nimi, jak przystało na prawdziwego żołnierza, a myślałem tylko o tem, jaki zaszczyt przyniosę moim huzarom przez moje zachowanie. Nie sądzę, aby ktoś w tak trudnych okolicznościach mógł się zachowywać lepiej i z większą godnością. Bez strachu spoglądałem mordercom jednemu po drugim prosto w same ślepia i czekałem na odpowiedź.

      Wreszcie stary przerwał milczenie i zapytał:

      – Kto jest ten człowiek?

      – Nazwisko jego brzmi Gerard – odpowiedział klucznik.

      – Pułkownik Gerard – dodałem. – Nie chcę, abyście mieli jakąkolwiek wątpliwość co do mojej osoby. Jestem Stefan Gerard, ten sam pułkownik Gerard, którego w sprawozdaniach z pola bitwy wymieniono zaszczytnie pięć razy i który otrzymał szablę honorową. Jestem adjutantem generała Sucheta i żądam razem z moim towarzyszem broni, tutaj obecnym, natychmiastowego uwolnienia.

      Nastała taka sama straszna cisza, jak przedtem, a tych samych