Aleksander Sowa

Gwiazdy Oriona


Скачать книгу

stalowy pręt uderzył ją w potylicę.

      14

      Moja pamięć jest jak jadowity robak wwiercający się w mózg. Nie umiem przed nim uciec. Wiem, że gdybym potrafił zapomnieć, łatwiej byłoby mi zdać ten egzamin, ale tamtego wieczoru poczłapałem do niej boso, wystraszony, zziębnięty i czerwony ze wstydu. Nie odezwałem się, nie musiałem. Wiedziałem, że zaraz wybuchnie, niczym pełen ropy, nabrzmiały wrzód.

      – Ty cholerny, zawszony bękarcie!

      – Przepraszam.

      – Znowu? – wrzasnęła, uderzając mnie w twarz. – Znowu to zrobiłeś!

      – Bo... bo...

      – Bo co? – Jej oczy płonęły nienawiścią. – Czemu się jąkasz, debilu?

      Opuściłem głowę, by ukryć drżącą wargę. Nie chciałem, by widziała, jak płaczę. Wstydziłem się. Byłem tylko wystraszonym dzieckiem, które zmoczyło się we śnie, jak tysiące dzieciaków w setkach domów na świecie. Nie było w tym niczego, przez co powinienem cierpieć.

      – Zdejmuj to! – huknęła. – Natychmiast!

      Spróbowałem się nie rozpłakać. Zacisnąłem zęby. Niespiesznie opuściłem spodnie od piżamy. Pamiętam, że bardzo się bałem. Nie był to strach przed laniem, wiedziałem, że go nie uniknę. W pewnym sensie przyzwyczaiłem się, biła mnie przy najmniejszej okazji. Bałem się czegoś innego. Dziś myślę, że tym czymś był jej gniew.

      – Na co czekasz, debilu?! – Uderzyła mnie raz jeszcze. – Majtki też! Chyba że jakimś cudem obejszczałeś samą piżamę, co?

      – Nie – odpowiedziałem.

      W łazience panował chłód, zacząłem drżeć. Nie wiem, czy z zimna, czy ze strachu. Nienawidziłem jej tak bardzo, że nie ma w słowniku wystarczających słów, żeby to określić.

      – Wszystko – dodała spokojniej. – I tak trzeba wyprać.

      – Przepraszam – szepnąłem.

      – Co tam mruczysz?

      – Powiedziałem: przepraszam.

      Pokiwała głową, co mnie uspokoiło. Miałem nadzieję, że złość jej przeszła. I wtedy chwyciła mnie za kark, aż zabolała mnie szyja. Potem cisnęła mną o podłogę.

      – Mam gdzieś twoje przepraszam! Słyszysz?

      – Tak, babciu.

      – To wstawaj!

      – Tak, babciu!

      – Zamilcz! Nie odzywaj się! Stań prosto!

      Uniosłem głowę. Poczułem na brodzie krew z rozciętej wargi. Stara spojrzała.

      – Nienawidzę cię – warknęła, uderzając mnie ubraniami. – Nienawidzę cię, odkąd się urodziłeś, a nawet wcześniej cię nienawidziłam!

      – Nic nie zrobiłem.

      – Co tam mamroczesz?

      – Nic.

      – Nic – powtórzyła. – To zamknij się, szczylu przeklęty.

      Zostałem przeklęty. Już wtedy.

      – Że też ta suka musiała się puścić z takim zerem!

      – Tak, babciu.

      Byłem synem jej jedynej córki, której wiarę w Boga Szatan wystawił na próbę i powiódł na pokuszenie. Owocem tego grzechu stałem się ja, spłodzony z Niemcem, zgodnie z jedyną prawdziwą wersją zdarzeń, wersją babki. Ta myśl ciążyła jej do końca życia.

      – Spłodzili cię jak psy pod śmietnikiem! – wrzeszczała. – Jak psy pod śmietnikiem, bękarcie! Słyszysz?

      – Tak.

      – Co się tak kulisz jak szczur?

      Drżałem, czułem zimno, piekły mnie policzki od razów, bolały jądra od uderzeń piżamą. Nozdrza drażnił zapach moczu, który znów pociekł po moich udach.

      Zrywam się z łóżka z krzykiem. Zrywałem się nieraz. Przeczesuję włosy i czuję, że się spociłem. Mimowolnie sięgam pod kołdrę. Dłoń napotyka włoski i pofałdowaną skórę. Jest sucho. Wstaję, podchodzę do okna, zapalam papierosa. Latarnie, oświetlając ulice, przyćmiewają piękno rozgwieżdżonego nieba. Zimowa noc nie rozpieszcza ciepłem. Ten sam sen budzi mnie od dawna, tak samo jak dawno temu postanowiłem odebrać to, co mnie odebrano. To, co zabrały one.

      – Zmieniłyście moje życie w piekło – powiedziałem kiedyś. – W piekło porażek, rozczarowań i upokorzeń. Zdaję sobie sprawę, jak nieludzkie jest to, co robię, ale za waszą przyczyną nie mam światu nic do powiedzenia. Nic oprócz czynów nienawiści. Spowodowałyście, że nie mam światu nic do ofiarowania, więc rewanżuję się w podobny sposób, w jaki świat mnie potraktował.

      15

      Kilka minut później, z mokrymi włosami, w mundurze z dopiętymi guzikami, staje naprzeciw drzwi z tabliczką: Dowódca Kompanii Drugiej Oddziałów Prewencji Policji w Warszawie, chorąży Mariusz Kostecki.

      – Panie chorąży! – zaczyna po naciśnięciu klamki. – Szeregowy Emil Stompor, proszę o pozwolenie na wejście do pomieszczenia.

      – Zezwalam.

      Kostecki siedzi rozparty za biurkiem. W ręku ma nożyk, na biurku talerzyk. Pachnie cytrusami.

      – Panie chorąży, melduję się...

      – Daj już spokój, Stompor – zaczyna przymilnie Kostecki. – Siadaj.

      Emil z rosnącym niepokojem zastanawia się, co skłoniło chudego skurwiela do tego, żeby go wezwać. I dlaczego jest taki uprzejmy.

      – Masz ochotę na pomarańcza?

      – Dziękuję, panie chorąży.

      – No dobrze. Posiadam z tobą, Stompor, ciężki orzech do zgryzienia. Wspomniałeś, że masz wyższe wykształcenie, prawda?

      – Tak jest, panie chorąży.

      – Uhm – mruczy Kostecki, odchylając się na krześle. – A w jakim kierunku?

      – Medycznym, panie chorąży.

      – Uhm, a konkretnie?

      – Psychologia kliniczna, panie chorąży.

      – No, no. Kliniczna. A powiedz, jakie masz tradycje rodzinne, jeśli chodzi o mundur?

      Emil ma przed sobą człowieka, który przez dwadzieścia lat był milicjantem. A teraz pyta o coś, o czym nie wolno było mówić.

      – Rodzice byli w AK.

      – Rozumiem – mruczy Kostecki. – I to wszystko?

      – Tak jest, panie chorąży.

      – Nic więcej?

      – Nie, panie chorąży.

      – Żadnego wujka w wojsku, chrzestnego w straży pożarnej? Jacyś znajomi w służbie bezpieczeństwa?

      – Wykluczone, panie chorąży.

      – Wykluczone. – Kostecki nachyla się nad biurkiem. – To powiem ci, Stompor, że nie rozumiem. Nie jesteś wogle przekonywający. Jesteś dla mnie zagadką – dodaje, spoglądając w oczy policjanta.

      Po chwili, kręcąc głową, podaje Emilowi kartkę. Chłopak spogląda na dokument. Zatrzymuje wzrok na słowach: czasowo deleguję do służby w Komendzie Głównej Policji