były włosy, jest teraz tylko krwawym śladem. To kłuje go w oczy najbardziej.
– Kto ją znalazł?
– Ludzie.
– Przecież nie krasnoludki! Jacy, do ciężkiej cholery?
– Tędy ludzie z PKP chodzą. Znaleźli ją rano. Pewnie jak z nocki wracali – odpowiada Dobrowolski.
– Kto znalazł? Konkretnie!
– Anonim był.
– Telefoniczny?
– No przecież nie gołębiem pocztowym.
Grzesik patrzy na krew. Jest jej więcej niż przy poprzednich zabójstwach. W ułożeniu ciała widzi coś nietypowego. Ofiara ma łokcie powyżej ramion, przedramiona opuszczone wzdłuż ciała. Jej nogi są uniesione, rozłożone szeroko i zgięte w kolanach leżą płasko na ziemi.
– Robota prawie zrobiona – mówi technik. – Oględziny skończone. Ślady sfotografowane, opisane, zimno jak skurwysyn.
– A prorok?
– Czekamy.
– Lekarz?
– To samo – wtrąca Dobrowolski. Niski rudy policjant wciąż czuje się dotknięty uwagą o Sosnowcu. Zawsze drażnili go ci wszyscy uważający się za lepszych tylko dlatego, że mieszkają w Katowicach, Rudzie albo w Bytomiu. – Niedziela jest – dodaje. – Wszyscy pijani albo na kacu. Dobrze, że wczoraj nie piłem za dużo. Wątroba nie daje.
Pojawiają się słabe uśmiechy. Wiedzą, że dyżur domowy w niedzielę od rana nie należy do przyjemności. Zwłaszcza kiedy zamiast siadać do klusek z roladą, trzeba jechać na trupa.
– Ja nie piję – mówi Grzesik.
– To chyba ciężko było oficerem zostać? – pyta technik, błyskając fleszem.
– Za picie gwiazdek nie dają. I wątrobę mam zdrową.
Patrzą na policjanta z Katowic. Przemyka im przez myśl, że z tym grubym oficerzyną nie będzie łatwo.
– Czy on wyłamał jej kości ze stawów? W biodrach?
– Na to wygląda. Tak przecież nie można ułożyć zdrowych nóg – odpowiada Dobrowolski, spoglądając na miednicę zamordowanej. – Tak bardzo ją chciał zgwałcić, że aż jej nogi z bioder wyrwał.
– To nie takie proste, ale widać, że skakał jej po miednicy. – Technik wskazuje ślad na skórze. – Jest siniak.
– To już coś – komentuje Grzesik.
– Tak czy inaczej, jak już się lekarz i prokurator zjawią, będzie można ją zabrać. Po co z województwa pana do tego ściągnęli? – dodaje podejrzliwie Dobrowolski. – I to w niedzielę.
– Widać trzeba. Niestety.
– Mówił pan, że nazwisko znajome? – drąży rudzielec. – To grubsza afera?
– Po to tu jestem.
– Więc jednak?
– Nie wiem. Zobaczymy. – Grzesik kuca przy głowie zamordowanej. Ogląda kość czaszki. Jest roztrzaskana, pomiędzy jej fragmentami widać krwawobiaławą breję. – Wygląda na to, że skalp jej zerwał?
– No, komisarzu – odpowiada policjant z aparatem. – To nie western.
– Nie, ale tak to wygląda.
– No tak, tak. – Ten wzrusza ramionami. – Nie jestem lekarzem, nie znam się na tym. Mówię, co widzę.
– I co pan widzi?
– Czaszka rozpierdolona jak u skoczka – odpowiada, kładąc numerek i przymiar liniowy obok kurtki denatki. – I tyle.
Gliniarz z Katowic kiwa głową w zamyśleniu.
– Powiedział pan, że nic nie czuła?
– Powiedziałem, że można umrzeć bez bólu.
– To nie to samo?
– Założyliśmy, że najpierw ją zabił, a potem obdarł ze skóry. Znaczy się: oskalpował. Już nie czuła bólu.
– A pan powiedział – Grzesik zwraca się do Dobrowolskiego – że to tutaj ją zaatakowano.
– Tak myślę. Na to wygląda.
– To znaczy na co? Konkretnie.
– Konkretnie – odpowiada zniecierpliwiony Dobrowolski – to ona ma ranę na potylicy. Widać jak byk. Więc ktoś przypierdolił jej czymś ciężkim. Wszystko.
Grzesik podciąga spodnie. Nie ma wątpliwości. Zabójstwo jest dziełem tego samego człowieka, który zabił w Bytomiu i Dąbrowie. Policjant zakłada gumowe rękawiczki i otwiera znaleziony przy ofierze dowód. Jest bez zdjęcia.
– Zabezpieczamy to miejsce. Do odwołania. Pan jest za to odpowiedzialny – zwraca się do Dobrowolskiego nieco zbyt obcesowo. – Postaram się ściągnąć ZOMO z Katowic. I zrobi pan poszukiwania.
– Poszukiwania czego?
– Nie wiem. Śladów, narzędzia zbrodni, czegokolwiek, kurwa. Zobaczymy, może pies na coś trafi, a może zomowcy.
– Nie ma już ZOMO, komisarzu, to raz. A dwa...
– Nie mądrujcie się, kurwa! – przerywa Dobrowolskiemu Grzesik. – Rok temu zapierdalaliśmy w milicji, a teraz mówicie mi, że ZOMO nie ma?
– Czasy się zmieniły. I proszę mi nie prze...
– A to? – Grzesik wskazuje policjantów. – Co to jest, do chuja? Amerykańska policja stanowa? Mędrkować to potraficie, a swojej roboty nie znacie!
– Wypraszam sobie! Co pan sobie wyobraża? Nie jest pan u siebie. Tu ja rządzę. I kultury wymagam, a nie chamstwa! Nie będzie mi pan poleceń wydawał!
– Mówiliście, że macie jej tożsamość. – Grzesik patrzy w oczy Dobrowolskiego.
– Bo miała dowód osobisty. Dwa razy mam powtarzać?
– W żadnym razie! Możecie mi za to, kurwa jego mać, powiedzieć, do ciężkiej cholery – Grzesik nadal świdruje Dobrowolskiego spojrzeniem – co tu odpierdalacie? Co to, kurwa, ma być? Mówisz mi, że masz jej tożsamość? Pojebało cię, baranie jeden? Na jakiej podstawie to ustaliłeś?
Obaj technicy, dochodzeniowiec i kryminalny, otwierają usta i zawieszają wzrok na Grzesiku. Dobrowolski w mgnieniu oka czerwienieje na twarzy. Sytuacja robi się nieprzyjemna.
– Ostatni raz pana ostrzegam, komisarzu...
– Przecież w tym dowodzie nie ma zdjęcia! – ryczy Grzesik. – Durniu jeden!
– Dosyć! Proszę się liczyć ze słowami!
Grzesik podnosi dłoń, ignorując ostrzeżenie. Pozostali w milczeniu czekają na rozwój wypadków.
– Kurwa mać! – piekli się gliniarz z Katowic. – Wszystkie ślady w pizdu zadeptane! A ty mi jeszcze o tożsamości pierdolisz! Amatorszczyznę tu odpierdalacie!
– Nie będę tego słuchał!
– Będziesz! I zrobisz, co powiem. Cały teren ma być przeszukany. Gówno mnie obchodzi jak. Ma być zrobione i koniec. Piędź po piędzi, każde źdźbło ma być sprawdzone.
– To ja tu wydaję rozkazy.
– Nie, Dobrowolski, nie ty. Od tej chwili to ja je wydaję.
– Z czyjego polecenia?
– A z mojego, kurwa, a co?
– Nic mi o tym nie wiadomo. – Dobrowolski wsuwa ręce w kieszenie.