Aleksander Sowa

Gwiazdy Oriona


Скачать книгу

pracę zawsze znajdzie. Roboty tutaj i na Śląsku jest w bród. Kopalnie, huty, ciepłownie – wyliczał Dębski, omijając ostrożnie zarośla, żeby nie uszkodzić munduru. – Tylko trzeba chcieć pracować.

      – No, teraz, za demokracji, to nie wiadomo, jak będzie.

      – Wałęsa obiecywał, że będziemy drugą Japonią – odparł miejscowy.

      – Coś wierzyć mi się nie chce.

      – Zobaczymy. Wiem jedno. Jak przestali przerabiać te cholerne akumulatory, ludzie tu odetchnęli.

      – Ołów powietrze wam psuł?

      – Ci z Politechniki Śląskiej badania zrobili – powiedział Dębski. – Stężenie w ziemi przekroczyło normy tysiąc razy. O wodzie szkoda gadać. Tak samo o cynku i rtęci. A ołów to cholerstwo. Dziadek zmarł na ołowicę, rok na emeryturze przesiedział. Ojciec też miał ołów w płucach, biedak nawet sześćdziesiątki nie dożył. Ja pewnie jeszcze krócej pociągnę, pięćdziesiąt lat i strzelę kopytami w kalendarz.

      – Zagłębie kochane... Wie pan, jaki jest największy plus życia tutaj?

      – No, jaki?

      – Picie jest zdrowsze od oddychania.

      Mężczyźni się uśmiechnęli. Mieli dość dymu i smrodu. Obaj marzyli o domu na wsi, hodowaniu królików i uprawianiu marchewek w ogrodzie. I piciu piwa przy pieczonej kiełbasie, kaszance i marynowanym karczku.

      – Za komuny się o tym nie mówiło – ciągnął Dębski. – Nie wolno było, ludzie umierali i tyle. Nikt nie wiedział dlaczego.

      – Leczyć się tego nie da?

      – Nie. Węgiel, pył można wykaszleć. Nawet smołę od papierosów, jak się rzuci, też można, ale ołów siada na płuca i kropka. Wiąże się to cholerstwo z krwią, wykańcza wątrobę i nerki. O! To tam! – Miejscowy wskazał zrujnowany budynek.

      Grzesik, patrząc na żelbetonową halę, zmrużył oczy i splunął. Na jej końcu dostrzegł grupę techników, lekarza i kryminalnych. Zbliżył się do pracujących i przywitał skinieniem głowy. Słysząc chrzęst szkła pod butami, pomyślał, że może to zabójstwo nie ma związku ze sprawą z Bytomia.

      6

      Chorąży Kostecki pochylił szczupłe, wysokie ciało nad koszem. Na dnie dostrzegł papierek po batoniku. Poruszył wąsem, po czym uśmiechnął się chytrze.

      – Szeregowy? Co to jest? – szepnął.

      – Papierek.

      – Co? Papierek? Dobrze słyszałem?

      – Papierek. To znaczy śmieć.

      – Sam jesteś śmieć! – ryknął Kostecki. – Odpowiadaj zgodnie z regulaminem! Masz przed sobą przełożonego! Będziesz zwracał się do mnie jak należy albo cię tak przepierdolę, że żyć ci się odechce!

      – Tak jest!

      – Słyszysz, co mówię?

      – Tak jest!

      Emil patrzył w rozwścieczone oblicze dowódcy kompanii, zastanawiając się, jak to możliwe, że ten idiota zwrócił na niego uwagę. Odkąd bowiem Emil żył, nikt go nie zauważał.

      – Nie pozwolę, żeby skakano mi po pagonach! Szczególnie takie zero jak ty, gamoniu! Zrozumiałeś?

      Szeregowy Emil Stompor nienawidził dowódcy kompanii od chwili, kiedy ten dostrzegł jego istnienie, a Emil zobaczył w nim głupka. Nienawidził najbardziej za to, że Kostecki był reliktem ubiegłej epoki, bez wykształcenia, ale wierny Polsce Ludowej.

      – Tak jest, panie chorąży!

      – Jak ci przeszkadza coś, co nie powinno, musisz się przyzwyczaić, tak żeby to ci już nie przeszkadzało! Mam ci wbić do pustego jak kapusta łba to, jak masz się do mnie zwracać, idioto? Po jaką cholerę nająłeś się do policji?

      – Żeby bronić słabszych, panie chorąży!

      – Słabszych? Ja pierdolę! Nie wierzę! Matka Teresa z Reduty, kurwa jego mać, mi się objawiła. Posłuchaj, gamoniu! Tu jest policja. Elitarna jednostka. Dla twardzieli, a nie idiotów. Nie potrzeba nam niedorozwiniętych.

      – Tak jest, panie chorąży!

      – Boże drogi! Idiota mi się trafił. Debil stuprocentowy, i to na mojej kompanii, kurwa mać! Jakie masz wykształcenie, szeregowy?

      – Wyższe, panie chorąży.

      – I co się uśmiechasz? Bawi cię to?

      – Nie, panie chorąży!

      – To co się śmiejesz, durniu jeden?

      – Melduję, że to mój normalny wyraz twarzy, panie chorąży!

      – Normalny jak na debila?

      – Tak jest, panie chorąży!

      – To jakie masz wykształcenie? Zapomniałeś pytania?

      – Wyższe, panie chorąży!

      – Zamknij się! Nie ogłuchłem, dobrze słyszę, tylko nie wierzę. Uwierzyć nie mogę. Wyższe! Matko Boska, Jezusie Najświętszy, inteligenta mam na kompanii. Tyle że felerny jakiś, bo upośledzony! Głupi jak but i zwracać się do przełożonego nie potrafi.

      – Tak jest, panie chorąży!

      – Zamknij się! I dziabnij se ze dwadzieścia.

      Emil, nie czekając na dalsze obelgi, przyjął pozycję do pompek i zaczął ćwiczenie. Nie sprawiło mu to wysiłku, bo każdy dzień zaczynał pięćdziesięcioma pompkami. Skończywszy, stanął na baczność.

      – Na co czekasz? Mamy piąty listopad! Śnieg ci do uszów napada!

      – Panie chorąży! Melduję, że w koszu na śmieci jest śmieć!

      – Śmieć.

      Szept zabrzmiał jak groźba i nie zapowiadał nic dobrego. Emil wolał już, kiedy chudy, wredny, złośliwy głupek wrzeszczał. Tymczasem Kostecki, przeszywając wzrokiem postać podległego policjanta, dostrzegł kropelki potu na czole. Zauważył też drżące palce, co sprawiło mu satysfakcję.

      – Śmieć – powtórzył. – To jest policja! Kosz na śmieci nie jest po to, żeby były w nim śmieci! Murem głowy nie przebijesz, Stompor.

      – Tak jest, panie chorąży!

      – Tak jest – powtórzył. – Więc zapamiętaj! Kosz ma być pusty!

      – Tak jest, panie chorąży! Ma być pusty!

      – Nie myśl, że jestem tu po to, aby cię gnębić. – Dowódca założył ręce z tyłu i ruszył wzdłuż łóżek. – Przeciwnie! Moim zadaniem jest pomagać. – Zatrzymał się przed łóżkiem Emila. – Nawet takim nieudacznikom i życiowym łajzom jak ty. Pomogę ci zrozumieć, czym jest regulamin Oddziałów Prewencji Policji w Warszawie. Zrozumiałeś?

      – Tak jest, panie chorąży!

      – Nie przerywaj! Zrozumiesz, po co regulamin stworzono. I czemu on służy.

      – Tak jest, panie chorąży!

      – Panie chorąży! – powtórzył, wyjmując z kieszeni monetę. – Widzę, że jesteś na tyle bezczelny, że tylko się ze mną zgadzasz.

      – Dziękuję, panie chorąży!

      Kostecki, podrzucając dwudziestozłotówkę, uśmiechnął się chytrze. Błyszcząca moneta upadła na wzorowo naciągnięty koc.

      – Widziałeś? Odbiła