garniturze. Nie miał bordowego krawata.
– Major Popowski melduje się, towarzyszu generale! – powiedział pewnym głosem, stojąc przy drzwiach.
Krugłow spojrzał na niego znad okularów i w sposób typowy dla oficerów z kompleksem tłustego karła zapytał:
– Macie, majorze, licencję na zabijanie?
Zachichotał uradowany, klepiąc się rękami po kolanach.
– Nie mam. Nie jestem też muzułmaninem ani buddystą – odparował natychmiast wyjątkowo spokojnie major Popowski.
– Chodź, Misza. Siadaj. Czego się napijesz? – zapytał Lebiedź.
– Niczego. Dziękuję, towarzyszu generale.
– Coś taki skwaszony? Stało się co?
Popowski pokręcił głową. Rozpiął marynarkę, usiadł i założył nogę na nogę. Zauważył, że Krugłow z zainteresowaniem przygląda się jego dobrze dobranym, eleganckim czarnym butom marki Reporter.
– O czym to ja… – zaczął spokojnie Lebiedź. – Aha! Zieliński… Informacja na jego temat jest kompilacją danych oficjalnych, kopii naszych dokumentów, a przede wszystkim analizy dokonanej przez archiwum. Czyli w sensie profesjonalnym jest to dopiero materiał wyjściowy do dalszego opracowania. W naszych zasobach brak oryginalnych akt dotyczących Złotowskiego, a tylko takie mogłyby stanowić wymierną wartość operacyjną. Dopiero po ich dokładnej analizie należałoby się zastanowić, czy można je wykorzystać, i wysunąć koncepcję dalszego działania.
– Co tam! Mamy ważną sprawę, którą trzeba bezwzględnie wykorzystać. Brakuje akt Złotowskiego? No to trzeba je zrobić! Przecież nasza technika ma takie możliwości – wymyślił szybko Krugłow.
Boże, on nic nie rozumie! Jak on ukończył Akademię Andropowa?! – pomyślał Lebiedź, wymieniając spojrzenie z Popowskim.
– Oczywiście, że nasza technika ma takie możliwości i jest w stanie spreparować dowolne pismo czy dokument, nawet akt urodzenia Dymitra Samozwańca. Tylko po co?! Nie o to chodzi! Techniczne przygotowanie pisma to sztuka sama w sobie, ważniejsze jest jednak, co to pismo zawiera. W przypadku Złotowskiego musielibyśmy mieć bardzo szczegółową wiedzę dotyczącą jego życia w przedwojennej Polsce, spraw osobistych, realiów tego czasu, różnorodnych okoliczności i ich powiązań…
– Złotowski jako agent musiał pisać informacje ręcznie lub na swojej maszynie – włączył się do rozmowy Popowski – zatem praktycznie podróbka jest niewykonalna. Wykrycie błędu byłoby łatwe i mogłoby nas drogo kosztować. Zapomnijmy o tym!
– To co? Sprawa jest więc… nie do wykorzystania?! Jaka szkoda! – Krugłow wyglądał na szczerze zawiedzionego.
– Otóż nie do końca. Rzecz jest bardziej skomplikowana, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje. I co więcej, interesująca, może nawet bardzo interesująca. – Misza wyraźnie przejął inicjatywę. Wiedział, że generał już od dłuższego czasu męczy się z Krugłowem, a obowiązek rozmowy z kimś nielubianym wyczerpuje go podwójnie.
Wyjął z marynarki mały kołonotatnik.
– Sądzimy – kontynuował – że sprawa Złotowskiego… i nie tylko, bo dotyczy też innych osób… w razie sukcesu może nadać nowy impuls projektowi „Car Puszka”. Poza tym ma też inny wymiar, niezwykle ważny dla interesów naszego kraju.
– Może więcej konkretów, Sasza! Nie jestem przecież amatorem – zwrócił się Krugłow do generała z lekkim zniecierpliwieniem, wyraźnie omijając Popowskiego.
– Otóż wygląda na to, że materiały, dotyczące Złotowskiego i pozostałych naszych agentów w Polsce, naszych oficerów, nielegałów, prowadzonych operacji i Bóg wie, co tam jeszcze jest, znajdują się zakopane na terenie twierdzy brzeskiej – odpowiedział Lebiedź.
Na okrągłej twarzy Krugłowa pojawiło się głupawe zdziwienie, zupełnie jak u dziecka, któremu ktoś wyrwał lizaka.
– To jak puszka Pandory zmutowana z Mitrochinem, a w tamtych czasach zasady konspiracji daleko odbiegały od tych, które obowiązują teraz, i pewnie jest tam mnóstwo danych – ciągnął generał. – Sądząc z notatki Zarubina z tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku oraz analizy naszych archiwistów i historyków, archiwum, o którym mówimy, może mieć poważne znaczenie polityczne. Nie muszę przypominać, jak Polacy rozgrywają sprawę Katynia. Wtedy, przed wojną, Polska miała dla nas podstawowe, wręcz strategiczne znaczenie. Teraz wszystko zależy od tego, w czyich rękach znajdzie się to archiwum! Ta broń wciąż może strzelać! – Zawiesił na chwilę głos, by zrobić na Krugłowie jeszcze większe wrażenie. – Zdajesz sobie z tego sprawę?
– Ależ oczywiście! Jakżeby inaczej?! Natychmiast poinformuję o tym prezydenta, na pewno zwoła posiedzenie kolegium. No dobrze… Powiedz mi, Sasza, jaki masz plan? Kiedy to wykopiesz? – Krugłow sprawiał wrażenie bardzo poważnego.
– Wiemy, że jest zakopane na terenie twierdzy w Brześciu, ale nie wiemy dokładnie gdzie! – odezwał się Misza Popowski. – To ogromny teren, częściowo muzealny, częściowo wojskowy. Budynki zostały w większości zniszczone podczas wojny, prawie nic nie wygląda tam tak jak przed czerwcem czterdziestego pierwszego roku.
– Skąd wiemy, że archiwum jest właśnie tam i że zostało zakopane? – dopytywał się Krugłow.
– Wskazuje na to analiza wszystkich okoliczności i wydarzeń w czterdziestym pierwszym roku. Początkowo nasi specjaliści uważali, że archiwum wpadło w ręce Niemców, którzy przecież wiedzieli o jednostce Zarubina w twierdzy i którym z pewnością zależało na przechwyceniu dokumentów. Mogli przejąć naszą polską agenturę, dlatego zniknęli nasi nielegałowie w Warszawie, potem pewnie przejęli to Amerykanie, i tak dalej. Taka była wersja, jak to się mówi, do wczoraj! – Popowski mówił ze swobodą, jak na spotkaniu towarzyskim.
– To była idiotyczna decyzja przenosić Wydział Polski do Brześcia! Pewnie stał za tym Beria, co? – zapytał Krugłow.
– To był pomysł Fitina, ówczesnego szefa wywiadu NKWD, i Zarubina. Beria i Mierkułow tylko go zatwierdzili. Pamiętaj, że to były inne czasy. Wtedy taka idea wydawała się odważna i niepozbawiona sensu – szybko zareagował Lebiedź. – Zostawmy to teraz, to już nie ma znaczenia. Istotne są konsekwencje i to, co powinniśmy zrobić. Misza, przedstaw nasze pomysły.
– Jak powiedział towarzysz generał, ani Niemcy, ani Amerykanie nie mają tego archiwum, ale to słaba pociecha. Może nawet byłoby lepiej, gdyby przepadło gdzieś w podziemiach Langley, bo oni i tak by nie zrozumieli, co posiadają.
Pokój wypełnił gromki śmiech.
– Mamy w Polsce agenta, kryptonim „Hook”. Według uzyskanych przez niego informacji niedawno w Instytucie Pamięci Narodowej w Warszawie miało miejsce spotkanie. Zgłosił się tam człowiek, który przekazał szczegółową informację o miejscu ukrycia archiwum w twierdzy brzeskiej. Co jednak najważniejsze, informacja ta jest dobrze udokumentowana, a źródło jej pochodzenia wiarygodne. Przyjmujemy zatem założenie, że archiwum znajduje się tam! – stwierdził Popowski.
– Doskonale! Czyli… jest szansa na jego przejęcie. Agent, ten… Hook, jest sprawdzony? Czy Polacy nas w coś nie wrabiają? – zapytał podniecony Krugłow.
– Hook jest typowym oferentem. Zwykła szmata. Sam do nas przyszedł. To nadzwyczaj próżny i chciwy człowiek. Pracuje dla pieniędzy i zaspokojenia swoich chorych ambicji, chociaż formalnie udaje ideowca. Tak też go traktujemy, jako ideowca, dla dobra współpracy. Wykorzystywany jest w zupełnie innych sprawach, to archiwum wyszło niejako przy okazji. Jak każdy oferent przeszedł skomplikowany proces weryfikacji i kombinacje sprawdzeniowe. Pozytywnie. Najważniejsze jednak, że dał nam i wciąż daje informacje, które się potwierdzają. Na przewerbowanie oczywiście podatny, ale pod względem