w wyraźnie już męczącym wywodzie.
Marcin wypił jednym pociągnięciem pół butelki piwa i odstawił ją powoli na stół.
– Jestem szpiegiem…
– To dobrze! – wtrącił żartobliwie Konrad. – Wszyscy jesteśmy szpiegami.
– Nie! Źle się wyraziłem. Nie o to chodzi…
– Rosyjskim, niemieckim, tureckim…?
– Wydziału Bezpieczeństwa Wewnętrznego – wydusił z siebie po chwili Marcin i jak zbity pies spojrzał Konradowi prosto w oczy.
– No? I co z tego? – zareagował obojętnie Konrad.
– Jak to co z tego? – odparł zdziwiony Marcin. – Zgodziłem się donosić, co się dzieje w Wydziale! Donosić na szefa, na Sarę, na wszystkich! Złamałem się, kurwa! Czuję do siebie wstręt! A teraz to już w ogóle jestem śmieciem!
– Spoko. Po kolei. Jak to było? Opowiedz od początku.
– Mam wrażenie, że to robota naszego naczelnika.
– No więc właśnie. Zastanów się. Po co im taki donosiciel jak ty, skoro mają u nas Belika? Bez sensu! – skomentował Konrad tylko po to, żeby go uspokoić.
Doskonale wiedział, że Marcin jest im potrzebny jak listek figowy, by znaleźć coś na niego, Konrada, i w końcu pozbyć się go z Wydziału i Agencji. Pewnie potrzebne jest miejsce dla jakiegoś kumpla z ABW. A w Agencji Wywiadu zawsze można coś znaleźć na każdego, bo takie jest życie na krawędzi.
– To było tak. Jakieś dwa miesiące temu, akurat gdy szef wyjechał, wezwała mnie ta Lonia, niedouczona, Mała Głowa. I nieudolnie legendując, próbowała uzyskać ode mnie informację, co się dzieje w Wydziale. Najbardziej ją interesowały relacje między szefem i Sarą. Pytania zmierzały w kierunku spraw intymnych… – Marcin przerwał i przewrócił oczami. – Powiedziałem, że nic nie wiem, że wszystko jest normalnie. Wcześniej słyszałem od kogoś, że Lonia nie lubi Sary… no… takie tam… Rozumie szef, jak dziewczyny się ścigają, to zawsze sobie obetrą kolana albo coś jeszcze… I rzeczywiście jej pytania szły trochę za daleko. Tak mi się wydawało.
– Ciekawe… Tylko to? – zapytał obojętnie Konrad, ale to, co usłyszał, mocno go zaniepokoiło.
– Skąd! – ciągnął Marcin z coraz większym zaangażowaniem. – Chciała też wiedzieć, czy nie robi szef jakichś przekrętów finansowych, nie naciąga na dietach zagranicznych… tego typu pytania. Czy kontroluje wydatki M-Irka. Czy spotyka się po pracy z Lutkiem albo ze starymi esbekami. Wzywa mnie raz w tygodniu i w imieniu swojego naczelnika zabrania mi mówić o tym komukolwiek. Ale mam nieodparte wrażenie, że Mała Głowa robi to nie tylko z jego polecenia, lecz także z powodów osobistych. Jakie ona ma moralne prawo pytać o takie rzeczy, kiedy sama znana jest z najgłośniejszego skandalu erotycznego w dziejach Agencji? Bo o innych jej sukcesach jakoś nikt nie słyszał. I jeszcze ten jej strój i makijaż! Jak ruska papuga…
– Marcin! – krzyknął Konrad, bo choć sam też tak uważał, wolał przerwać to samonakręcanie, w jakie jego podwładny wyraźnie popadł. – Nie ma problemu, jeżeli mówisz jej prawdę. A znam cię i wiem, że nie jesteś konfabulantem. Ja nie mam nic do ukrycia… – Konrad zawiesił głos. – A w zasadzie nie miałem. Do dzisiaj. I mam tylko wyrzuty sumienia, że wciągnąłem was w sprawę tego archiwum…
– Szefie, to nie tak! Ja naprawdę wierzę, że to, co robimy, jest słuszne.
– Dziękuję ci!
Wyraz twarzy Marcina zmienił się nie do poznania. Widać było, jaką ulgę sprawiło mu to wyznanie i obojętna reakcja Konrada, którą odczytał jako wotum zaufania. I miał rację, bo to nie sprawa jego donosicielstwa czy wybujałej fantazji seksualnej pani Loni zrobiła na szefie wrażenie. Konrad uzmysłowił sobie coś, co już wiedział, ale teraz dotarło to do niego z jeszcze większą siłą. To, o czym Marcin w swojej szczerej naiwności nie miał pojęcia, a czego był narzędziem i ofiarą. W ciągu ostatnich lat partia rządząca, kierując się własną ideą naprawy państwa, podstęp, podejrzliwość, arogancję wyniosła do rangi cnót. Manipulowanie materiałami IPN stało się orężem. Jednak wcześniej Konrad nigdy nie przypuszczał, że owe cnoty zostaną przeniesione także do życia wewnętrznego Agencji Wywiadu. Ofiarą padli, jak widać na przykładzie Marcina, młodzi oficerowie, niedoświadczeni i jeszcze nieodporni na podłość i podstęp. Tak naprawdę w pracy wywiadowczej nie można nic nikomu kazać, a tym bardziej straszyć badaniem na wykrywaczu kłamstwa. Sukces możliwy jest wyłącznie w atmosferze zaufania i oddania sprawie. Tylko wtedy oficer może przetestować siebie, swoją odwagę i pomysłowość.
W naszej Agencji – pomyślał Konrad – wystarczą dwa, trzy takie przypadki jak sprawa Marcina, by wirus demoralizacji zaczął zżerać najsłabszych. A w takiej służbie, jaką jest wywiad, nie ma nic gorszego. I jeszcze ten profesorek z Torunia, przyjaciel Generała, specjalista teoretyk od służb specjalnych, który agenta na oczy nie widział, miesza jakimiś pomysłami o rozedrganiu… czy coś takiego. Czy w tym Toruniu nie ma już normalnych ludzi? Jak można być profesorem od służb specjalnych? Nie ma takiej nauki i nigdy nie będzie, bo inaczej powstałaby już dawno. Razem z nauką o prostytucji. Ogólnych zasad szpiegostwa można się nauczyć, to dwie nieduże książki, ale oficerem wywiadu trzeba się urodzić i często nie są do tego potrzebne żadne szkoły. Szpiegostwo to są wszystkie paranauki świata razem wzięte, od parapsychologii i prawa zaczynając, na teoriach kwantowych i paraspeleologii kończąc. Dlaczego politycy, ich doradcy, profesorowie niszczą własną służbę, takich oficerów jak Marcin? Przecież sami chcieli mieć już tylko swoich, młodych, nieskażonych komuną! Czy po takim gwałcie Marcin będzie jeszcze normalnym oficerem? Czy udział w zaplanowanej przeze mnie operacji pomoże mu uwierzyć, że służymy słusznej sprawie i jesteśmy prawdziwymi towarzyszami broni? Czy już nigdy nie będzie donosicielem i nie sprzeniewierzy się sobie samemu?
Konrad siedział zatopiony w nieuporządkowanych myślach i patrzył na Marcina, który z rozradowaniem i zaangażowaniem coś opowiadał, kiedy rozległo się brzęczenie domofonu.
– Pieniądze leżą w przedpokoju – powiedział z ulgą do Marcina, który poderwał się z fotelika, by odebrać zamówioną chińszczyznę.
Na dzisiaj miał już dość. Nie Marcina, tylko tych natrętnych myśli. Dlaczego w Agencji jest tak, jak jest, i dlaczego nikomu nie zależy, żeby było lepiej? A przecież jeszcze niedawno polski wywiad był w pierwszej piątce.
Co to był za utwór? – próbował sobie przypomnieć. Na pewno nie Preisner ani Morricone.
Trzy flagi lekko powiewały w podmuchach bryzy. Monumentalne cielsko promu „Scandinavia” stało nieruchomo w porcie Nynäshamn. Przez chwilę Jorgensenowi się wydawało, że zna ten statek.
W tłumie ludzi wypełniającym duszną halę odpraw czekał niecierpliwie, aż zaczną wpuszczać na pokład. Był już trochę zmęczony. Dojazd z Jakobsbergu kolejką, która zatrzymywała się na niezliczonych stacjach, trwał ponad godzinę.
Jorgensen starał wsłuchiwać się w rozmowę chłopaka i dziewczyny, którzy objuczeni plecakami stali tuż za nim. Nagle temperatura głosów w hali wzrosła i wszyscy zaczęli się przesuwać w kierunku wejścia na prom.
Najpierw długi korytarz, a potem strome schody. Był zadowolony, że wziął tylko torbę na ramię. Koszula na zmianę, zapasowe skarpetki, bielizna, kosmetyki i ciężkie brązowe pudełko obite starym mosiądzem – to wszystko.
Usiadł na rozkładanym łóżku w kabinie numer 6020 i sprawdził, czy będzie mu się wygodnie spało. Zaczął nasłuchiwać głosów dochodzących z kabiny obok, najwyraźniej jakiejś polskiej rodziny. Pomyślał, że dzieci pójdą wkrótce spać i hałas