Edyta Świętek

Grzechy młodości


Скачать книгу

przerażającą bezsilność – jakby trafił do pułapki bez wyjścia. Do więzienia zamkniętego na głucho. Chętnie poszedłby do matki, by poprosić ją o pomoc. Ale przecież nie mógł zostawić tych dwóch brzdąców samych. Jeszcze doszłoby pod jego nieobecność do jakiegoś nieszczęścia!

      – Marysiu, mamo, Elżuniu! Gdzie jesteście, kiedy was potrzebuję?

      Zdruzgotany mężczyzna znowu podszedł do okna. Tym razem dopisało mu szczęście, gdyż wypatrzył córkę wśród dziatwy dokazującej na trzepaku. Zawołał dziewczynkę do domu, a gdy przyszła, nakazał jej, by pomogła rodzeństwu zmienić ubrania i posprzątała kałużę oraz mokre ślady zrobione przez chłopczyka.

      – O nie! – Tupnęła nogą. – Niech mama posprząta, jak wróci. Ja nie ruszę tego nawet czubkiem palca! I nie dotknę posikanych majtek!

      – No dobra, dobra – odparł ugodowo tato. Nie potrzebował kolejnej porcji krzyków. – Matka umyje podłogę po powrocie. Ale Hanką i Jankiem musimy się zająć – oświadczył.

      – A dokąd mama poszła?

      – Diabli wiedzą. – Wzruszył ramionami.

      – Kiedy wróci?

      – Pewnie niedługo. Dobra, poszukaj dla nich czegoś na zmianę – polecił. – Jakoś musimy ich przebrać. A potem wyskoczę na chwilę, a ty się nimi zaopiekujesz. Muszę załatwić coś pilnego. Mama na pewno lada moment przyjdzie – zapewnił nieszczerze, choć całkowicie w to zwątpił.

      Po chłodnym przemyśleniu sprawy uznał, że połowica pojechała pewnie do matki, by wylać żale na jej łonie. Postanowił więc, że załatwi problem młodszych dzieci, a potem pójdzie do budki telefonicznej i zadzwoni do Benedykty.

      – Niech no tylko dorwę tę babę, to powiem jej do słuchu! – mruczał pod adresem ślubnej, usiłując rozebrać wierzgającą niespokojnie córeczkę.

      Nieznośnie długo trwało doprowadzenie do ładu Hanki i Jaśka. Potem mężczyzna zapisał na kartce numer do Wilimowskiej, gdyż nie znał go na pamięć, i wyszedł.

      – Nie. Nie ma u mnie twojej żony – odparła teściowa.

      Z całą pewnością mówiła prawdę. Nie miała powodu, by kłamać. Gdyby Elżbieta przyleciała do niej z bekiem, Benedykta raczej pokazałaby pazury i zwymyślała go od najgorszych. Tymczasem jej głos brzmiał zupełnie spokojnie.

      – A nie wie mama, dokąd mogła pójść? Do jakiejś koleżanki przykładowo…

      – Żartujesz, Tymku? A gdzie ona ma czas i głowę do siedzenia z koleżankami? Przecież tkwi całymi dniami w domu. Wiele razy namawiałam ją, by wyszła trochę pomiędzy ludzi.

      – No tak. Ale nigdy nie wychodziła – bąknął.

      – Czy coś się stało, Tymku? Pokłóciliście się z Elżbietą?

      – Nie, nic. Drobiazg. Gdyby do mamy dotarła, proszę jej powiedzieć, że ma natychmiast wracać do domu. Dzieci na nią czekają, a ona gdzieś łazi – powiedział rozdrażniony.

      Odwiesił na haczyk ciężką, metalową słuchawkę. Przez chwilę stał w budce i rozmyślał nad tym, co powinien zrobić.

      Wrócić do mieszkania, poczekać na żonę i skarcić ją za to nagłe wyjście?

      Poszukać jej na mieście, a potem przywlec za kudły do domu?

      Dać na razie spokój krzykom, bo w gruncie rzeczy całymi dniami musi sama zajmować się dziećmi, co faktycznie może stanowić pewną uciążliwość, lecz przy najbliższej sposobności wypomnieć Elżuni, że zostawiła maluchy i poszła diabli wiedzą dokąd?

      Pójść do matki po radę, jak należałoby teraz postąpić?

      Machnąć ręką na wszystko, bo najmłodsze dzieciaki mają już opiekę, i skoczyć na piwo z Romkiem, tak, jak zrobiłby to w „normalnych” okolicznościach? Normalnych, czyli po kłótni z połowicą. Wszak do tej pory to on zawsze wychodził, trzaskając drzwiami.

      – Ot, franca! Chciała mi utrzeć nosa… Czekaj, czekaj… Już ja ci pokażę! Wróć no tylko do domu! Zaraz oduczę cię takich zagrywek!

      Młody rabarbar, który przerastał na pola z ogródków działkowych, był tak kwaśny, że nie dało się go zjeść bez jednego skrzywienia, lecz dla chłopaków z Kapuścisk stanowił nie lada atrakcję. Często zakradali się w pobliże dorodnych kęp i wycinali czerwonawe kłącza, z którymi uciekali do swoich ulubionych kryjówek. Tam należało zębami nagryźć łykowatą skórkę i oddzielić ją od włóknistego, cierpkiego miąższu.

      – Kto zje badyl i nie wykrzywi ryja, ten dostanie całego szluga – zapowiedział Wiesiek.

      Rano zdołał rąbnąć ojcu dwa papierosy marlboro. Prócz nich miał jeszcze sfatygowaną paczkę carmenów, które wyjął mamie z szuflady. Czuł się więc jak bogacz.

      – Całego? Nie gadaj! – wykrzyknął podekscytowany Feliks. Jego stary dobrze pilnował swoich sportów, więc zwędzenie ich nie wchodziło w grę.

      – A co będzie, jak wszyscy damy radę? – zagadnął Zakichaniec. Jego ksywa pochodziła od minirymowanki, którą uporczywie określali go koledzy: Michał kichał. Z biegiem czasu sprowadzili ją do jednego słowa.

      – Dam fajkę każdemu z was.

      – E! Teraz to już cyganisz – stwierdził Felek.

      – Pokaż, czy naprawdę masz tyle, żeby wystarczyło dla wszystkich – zażądał Michał, gdyż siedzieli w wilczym kanionie w czwórkę. Prócz Wieśka, Felka i Michała był jeszcze Ziutek – chytrus, jakich mało. Ten na pewno nie przepuściłby takiej okazji. Zakichaniec doszedł do wniosku, że koledzy bez jednego wyjątku też będą próbowali przystąpić do konkurencji.

      Wiesiek wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i ostrożnie pochylił ją nad otwartą dłonią, by wysunęły się z niej pomarańczowe tutki ustników. Rzeczywiście było ich znacznie więcej niż amatorów dymka. Szanse na zapalenie były więc spore.

      – Ale bez skóry! – Ziutek uznał za stosowne określenie zasad. – Bo skóra jest niedobra. Trudno ją pogryźć i można po niej dostać sraczki.

      – Srakę i tak dostaniesz, jak zeżresz cały rabarbar – zakpił Felek.

      – Nie dostanę!

      – Dostaniesz!

      – A zakład, że nie? – Chytrus twardo obstawał przy swoim.

      – O co? – wmieszał się Michał.

      – O rację – odparł Ziutek.

      – Wielkie rzeczy: o rację – odparł lekceważąco Wiesław.

      – A o co? Myślisz, że wszyscy srają papierosami jak ty? – zaperzył się amator zakładów.

      – Ty na pewno się zesrasz – przypomniał Michał. – I to nie papierosami, tylko tym kwachem.

      – Jak mówię, że nie, to nie. Zakład?

      – A jak niby mamy to sprawdzić? Przecież nikt nie będzie za tobą latał do kibla.

      – Wystarczy, że posiedzimy razem do wieczora. Jak nie pójdę w tym czasie za krzaki, to znaczy, że wygrałem. To chyba proste, nie?

      – Zawsze możesz popuścić w gacie – zasugerował rozbawiony Feliks.

      – Puknij się w łeb, głąbie! To co? Stoi?

      – Ale o co? – dociekał Wiesław.

      – Zakład o pięć strzelaków. Może być?

      – I o procę – podrzucił Feliks, pewny swojego zwycięstwa.

      – Bez skóry? –