Edyta Świętek

Grzechy młodości


Скачать книгу

spojrzał na niego jak na przybysza z obcej galaktyki.

      – A komu chciałoby się odstawiać taki spektakl? I po co? By zaciekłe dewotki na miejscu zlikwidowały takiego osobnika? Za mało byłoby w tym przebiegłości. Najskuteczniejsze jest niszczenie wroga od środka. Trzeba wpuścić wirus do organizmu. To przyniesie lepsze efekty długofalowe niż jawne szykany. Przyznaję, że często ręce człowieka świerzbią, by zatkać usta temu czy owemu. Ale hamujemy się, bo nie na tym polega sztuka. Sztuką jest doprowadzić do tego, by ludzie sami zmienili zdanie.

      – Gotowanie żaby – stwierdził milicjant.

      – Tak. To jest właśnie gotowanie żaby. Sam więc widzisz, że w naszych strukturach ważniejszy jest spryt niż środki przymusu bezpośredniego. Dobra, koniec tematu. Drogę do mnie znasz. Przyjdziesz, nie pożałujesz. Będziesz miał na daczę. Tak czy owak zapraszam w następną sobotę. I nie zapomnij wspomnieć Tymkowi! – dodał.

      Zdusił niedopałek w przepełnionej popielniczce. Rozejrzał się z drwiącym uśmiechem po ciasnej klitce zawalonej aktami, spojrzał na wysłużoną maszynę do pisania, niewygodne krzesło i stare sprzęty. Pokiwał głową.

      – Serwus! Ukłony dla ślubnej.

      – Serwus – odpowiedział Kazimierz, wracając do swojej pracy.

      Zasadniczo kolega nie powiedział mu wiele nowego. Nie zaskoczyły go metody postępowania Derenia i jemu podobnych. Służba jak służba, ot co – po prostu musieli ją sumiennie wypełniać.

      A jednak wolę kryminalistykę – stwierdził. Mniejsze mam obrzydzenie do ścigania złodziei i morderców niż papraniny w sprawach związanych z etyką. Nie… To nie dla mnie.

      Nieobecność Elżbiety przedłużała się, wzbudzając coraz większą irytację Tymoteusza. Na zewnątrz już dawno zapadł mrok. Dzieci zdążyły zgłodnieć. Niedopilnowana Hania zmoczyła kolejne ubranko, a potem znowu zaczęła płakać.

      Przed momentem wrócił z podwórka Wiesiek: umorusany i w podartych, brudnych dresach. Wyglądał jak siedem nieszczęść. Zagadnął o matkę, a gdy usłyszał, że dokądś wyszła, zrobił głupią minę.

      Nic dziwnego, nie jest przyzwyczajony do jej nieobecności w domu. Niech no tylko wróci, zaraz miągwie nagadam, że mój syn wygląda jak oberwaniec. Co ona: oczu nie ma, że puszcza go na ulicę w potarganych portkach? – zżymał się w duchu Tymoteusz. Synowi nie zamierzał prawić kazań, bo od dopilnowania jego wyglądu była Elżunia.

      – Jesteśmy głodni – oznajmił chłopak.

      – No to zróbcie sobie kolację – burknął. – Jesteście już chyba wystarczająco duzi z Marysią – zauważył.

      Młody pokręcił głową.

      – Nie umiem kroić chleba.

      – Ja też nie – oświadczyła ośmiolatka. – Zawsze mama robiła kolację. I nigdy nie pozwalała nam podchodzić do ognia.

      – Nie wierzę! – jęknął mężczyzna. – Ja w waszym wieku obierałem ziemniaki, kroiłem chleb, potrafiłem napalić w piecu i zrobić wiele innych rzeczy. Usmażyć jajecznicę na przykład. Mama z tatą szli do fabryki, a ja zostawałem sam z Kazikiem i jakoś dawaliśmy sobie radę, choć była wojna!

      – Tato! – żachnął się syn. – Teraz jest inaczej. A mama nie pracuje, tylko siedzi w domu, więc na wszystko ma czas. Nie potrzebuje naszej pomocy, bo jak sama mówi, więcej z nas szkody niż pożytku.

      – Ale powinniście umieć sobie ukroić kromkę chleba. To żadna filozofia – zrzędził mężczyzna. – Maria, Wiesiek! Marsz do kuchni. Zaraz wam pokażę, jak to się robi – oświadczył. – Ależ sobie porozmawiam z waszą matką! Żeby nie nauczyła was tak prostych rzeczy?

      Całe stadko, łącznie z Hanią i Jankiem, powędrowało za ojcem. W ciasnym pomieszczeniu stłoczyli się przy niedużym stole i obserwowali, jak Tymek szuka chleba – ten na szczęście leżał w chlebaku, i noża – z tym było trudniej, na sztućce mężczyzna natrafił dopiero po wysunięciu trzeciej szuflady.

      – No to patrzcie – powiedział, przytulając do piersi bochenek.

      Nóż był tępawy, trudno było odkroić nim pierwszą kromkę. Z pieczywa poleciały okruchy, a pajda wyszła krzywo.

      – Ja tak nie będę kroiła – zaprotestowała Maria. – Jeszcze mogłabym sobie poderżnąć gardło. – A mama kroi chleb na desce – dodała tonem osoby wszystkowiedzącej. Przewróciła przy tym oczami w irytujący sposób.

      – Dobra, dawaj tę deskę. Zaraz nauczę was innego sposobu – oznajmił tato, zezując na niestarannie postrzępioną, nierówną skibkę.

      Na desce było łatwiej, choć też niesporo mu szło.

      – Za grubo. – Domorosła krytykantka wydęła pogardliwie usta. – Mama kroi równo i cienko.

      – Bo mama robi to kilka razy dziennie, więc ma wprawę. Nie kręć nosem, tylko weź drugi nóż i smaruj chleb.

      – Ale masło się nie rozgrzało. Jest zimne i twarde. Mama wyciąga je z lodówki na długo przed użyciem.

      – Aa! Maryśka, jeszcze słowo na ten temat, a pójdziesz do kąta!

      – A gdzie jest mama? – zapytał, nie pierwszy raz tego popołudnia, Wiesław.

      – Też chciałbym wiedzieć. No dobra. Dzisiaj wam odpuszczę naukę – stwierdził.

      Skoro sam ledwo sobie radził, to lepiej było nie ryzykować i nie dawać dzieciom ostrego noża do ręki. Niech ich Elka uczy, ona ma na to dość czasu. Zamierzał jak najszybciej przygotować potomstwu kolację, a potem lecieć do Kazika. Może brat poradzi mu, gdzie szukać żony. Nie przypuszczał, by coś jej się stało i trafiła na pogotowie, wszak stanowiła okaz zdrowia, choć ostatnio narzekała na jakieś dolegliwości trawienne. Ale to nie było chyba nic wielkiego, skoro nie poszła do doktora – przynajmniej on nic na ten temat nie wiedział. Tak więc najpierw Kazik. A w razie gdyby ta idiotka przepadła na dłużej, trzeba będzie pomyśleć o opiece nad dzieciakami na rano. Mama na pewno przyjdzie z pomocą, jak usłyszy, że Elżunię diabli dokądś ponieśli.

      A jeśli coś jej się przydarzyło? – Zaczął odczuwać niepokój, ponieważ w rzeczy samej takie zachowania nie były podobne do żony. Może powinienem zadzwonić do szpitala jakiegoś czy co?

      Poważnie zafrasowany, nieudolnie przyrządził prosty posiłek. Zaparzył dzieciom dzbanek herbaty. Liczył na to, że poradzą sobie bez niego, lecz gdy już chciał odejść, usłyszał, że Hania wieczorem jada zwykle mannę. I że nie potrafi jeść samodzielnie, lecz trzeba ją karmić. Zajrzał do lodówki, gdzie ku swej radości odkrył rondelek z zupą mleczną, która zapewne została od śniadania. Postawił go więc na piecyku, a tymczasem dał małej kawałeczek chleba z dżemem okrojony ze skórki. Oczywiście dziewczynka upaprała wszystko naokoło.

      Elżbieta posprząta. Niech no tylko ją znajdę!

      Wściekłość z wolna ustępowała miejsca niepokojowi.

      Kurczę, no… A jeśli faktycznie przydarzyło jej się coś złego? Przecież nie zostawiłaby dzieci ot tak!

      Z zadumy wyrwał go syk kipiącej potrawy i swąd przypalonego mleka.

      – Psiakrew! – wrzasnął, zdejmując garnek z ognia.

      – Nieładnie tak mówić – pouczyła go Maria.

      Spojrzał na nią wilkiem.

      W kuchni panowała przygnębiająca cisza. Nawet Hania przestała chwilowo marudzić.

      – Marysiu, nakarm siostrę kanapkami. Potem tutaj trochę ogarnijcie z Wieśkiem. Ja muszę teraz wyjść. Wrócę niebawem.

      – Dokąd idziesz? I gdzie jest mama?