Przez dwa dni i dwie noce mieliśmy postój na dziedzińcu szkolnym. Potem miała miejsce bardzo ostra kontrola Polaków. Bardzo wiele rzeczy nam przy okazji ukradli. Między innymi wartościowe przedmioty, w tym większość moich sreber. Co za nędza!” Ojciec Dorle skrupulatnie wyliczał:
Straciliśmy najlepsze rzeczy: dwie kołdry, jedną podkładkę pod materac, pościel, ręczniki, serwetki, drugi płaszcz zimowy T. [Trudel], półtorej pary butów T., dwa płaty skóry na podeszwy, których tak bardzo teraz brakuje, siedem nowych par pończoch T., do tego pudełko nici do cerowania, srebra D. [Dorle], lornetkę teatralną, mój złoty sygnet, który podarowałem D., dziesięć chusteczek do nosa D., urządzenia elektryczne, moją ciężką srebrną cygarnicę, […], dwie księgi i dwie aktówki moje i D., których zawartość najpierw przeszukano i wysypano na ziemię, naszą dużą torbę podróżną z wołowej skóry, w którą wszyliśmy dużo pieniędzy, i dużo ukochanych drobiazgów.
„Tu na zachodzie często mnie pytali, dlaczego to nie ukryłam lepiej swojej biżuterii, na przykład w skraju sukni, we włosach itd. Kiedy opowiadam tu ludziom, że pewnie ze sześć razy sprawdzano, czy nie ukryłam kosztowności w pochwie, to otwierają szeroko oczy ze zdumienia” – opowiadała w 1952 roku pewna Niemka wysiedlona z Sorau, dzisiejszych Żar. Bandy nie oszczędzały i własnych rodaków, w tym polskich Żydów. Tych już wcześniej traktowano jak „nieboszczyków na urlopie” (określenie Emanuela Ringelbluma) – tymczasowych depozytariuszy mienia pożydowskiego. „Nie łamać niczego, niczego nie rozrywać, to wszystko i tak jest już nasze” – upominali swoich sąsiadów przywódcy pogromu w Wasilkowie pod Białymstokiem.
Jeśli warunkiem szabru jest uznanie przywłaszczanego mienia za bezpańskie, to szabrowanie przed, czyli odbieranie rzeczy właścicielowi, który jeszcze nie umarł ani nie został wysiedlony, musiała poprzedzać konstatacja, że ten nie jest już danej rzeczy panem. To chyba dlatego przymiotniki pożydowski i poniemiecki – może w mniejszym stopniu podworski – wywołują czasem zażenowanie i wstyd. Jakby stworzono je dla zamaskowania tych wszystkich zabiegów, które były nieodzowne, by móc dobrać się do rzeczy ze spokojnym sumieniem. Bo przecież nie wolno pożądać rzeczy bliźniego swego. Co innego z nie-bliźnim.
Ci, którzy mieli skrupuły moralne z powodu przywłaszczania cudzego, nie posuwali się do okradania ludzi i starali się szabrować tylko najpotrzebniejsze sprzęty z opuszczonych budynków. Niektórzy zbierali wyłącznie rzeczy leżące na ulicy, by uniknąć wchodzenia do mieszkań. Helena Będkowska, której przypadło zorganizowanie szkoły dla nauczycieli z internatem, zbierała z ulic Złotowa wraz z przydzielonymi jej do pomocy Niemcami „szafy, łóżka, stoły, krzesła, umywalki. Ale wchodzenie do tych zamarłych mieszkań – to przechodziło moje siły. Unikałam więc tego, jak mogłam”. Janusz Szyndler pisał we wspomnieniach:
Sprawa gromadzenia poniemieckiego dobra to temat drażliwy i delikatny. Ze swej strony mogę dziś z czystym sumieniem powiedzieć, że nigdy nie miałem cech chomika. Nie wiem, może dlatego, że byłem młody i samotny, a może leży to już w mojej naturze, w każdym razie stwierdzam, że przeniosłem do swego pokoju jedynie sypialnię i to nie najlepszą, ale za to najbliższą. Musiałem przecież na czymś spać. Z drugiej jednak strony nie obwiniam tych, co to robili. Pomyślcie, prawie całe miasto ze swym dostatkiem stało otworem dla biednych, wygłodniałych przybyszów. Jak tu nie brać? Niemcy także nie pozostawali w tyle. Pod pozorem zabezpieczania ściągali do swych mieszkań najcenniejsze przedmioty, tak że nierzadko ich mieszkania do samego sufitu zawalone były różnymi materiałami, ubraniami i maszynami.
Niektórym obfitość dóbr mąciła w głowach. „To bogactwo, z którego można było brać, ile się chciało […], wielu ludziom odbierało rozum – czytam w legnickich wspomnieniach Jana Kurdwanowskiego. – Nawet ja, choć z doktorskiej rodziny, traciłem chwilami rozsądek na widok tych nagromadzonych przez wieki dóbr, a co dopiero ci biedacy z suteren i lepianek, którzy w życiu niewiele więcej zaznali poza ciężką pracą i marnym zarobkiem!”
Do Lasek pod Ząbkowicami Śląskimi przyjeżdżało wielu przesiedleńców zza Bugu, obdartych, z niewielkim bagażem, ograbionych w drodze. Wówczas osadnik Franciszek Kalisz zwrócił się do niemieckiego księdza, by zaapelował on do swoich wiernych o dobrowolny zbiór odzieży i butów dla Polaków, „którzy z powodu wojny i rabunków zostali prawie nadzy”. Ludność niemiecka posłuchała wezwania i „uczyniła zadość”. Niestety, pisze z żalem Kalisz,
[…] znaleźli się ludzie, którzy byli niezadowoleni z tego podziału, bo ci ludzie chcieli mieć całe Laski i to wszystko, co się tylko u Niemców znajdowało, ażeby później było za co pić i bawić się, wiedzieli o tym dobrze, że u Niemców znajduje się nie tylko odzież […], ale tak samo i złoto, poczęła robić się formalna rewizja po domach przy pomocy urzędników z powiatu Ząbkowic i formalnie rabunek w domach niemieckich.
W wielu miejscowościach Niemcy doszli do perfekcji w ukrywaniu wartościowych rzeczy. „Wystarczyło, żeby z daleka usłyszeli stukot wozu, a już padł sygnał po całej wsi, że niebezpieczeństwo się zbliża – wspominała Wiesława Pilak. – Chowali wszystko, co było pod ręką, wynosili w pole. Oni doszli do wielkiej umiejętności chowania. Myśmy się podciągnęli w szukaniu”.
Jesienią 1945 roku szabrownicze tsunami zaczyna się cofać. W listopadzie szaber zostaje uznany za przestępstwo, a 22 lutego 1946 roku minister Ziem Odzyskanych wydaje rozporządzenie w sprawie zakazu wywozu mienia ruchomego z tego obszaru. Rozporządzenie zawiera również długą listę przedmiotów, które wywozić wolno. To między innymi odzież, bielizna i pościel, broń i amunicja, wełna i przędza, ziemiopłody, świnie (!), żywność, papier, druki i książki, fajans, szkło i porcelana, kamienie i wyroby kamieniarskie (drżyjcie, cmentarze!), materiały budowlane, nawozy sztuczne, kwas siarczany i solny, karbid i świece, zabawki i gry, spirytus, nalewki i wyroby tytoniowe, skóry, leki, węgiel i koks, zużyte płyty gramofonowe, pojazdy mechaniczne i rowery. Ale ze Śląska, wkrótce nazwanego „Dojnym”, i z innych „odzyskanych” ziem jadą też w Polskę rzeczy, których wywozić nie wolno – są na to sposoby. Szajki szabrowników mają swoich ludzi wśród urzędników miejskich, milicjantów, na kolei. Milicjanci i żołnierze często sami szabrują. Najwygodniej im szabrować… bagaże szabrowników – pierwsze antyszabrownicze łapanki na dworcach służą właśnie temu, by funkcjonariusze MO mogli przywłaszczyć sobie przedmioty, które zdobył wcześniej ktoś inny. Szaber uprawia cała Polska, w tym przedstawiciele ministerstw, którzy przyjeżdżają z dokumentami stwierdzającymi „zapotrzebowanie”.
8 marca 1946 roku na mocy dekretu o majątkach opuszczonych i poniemieckich zostaje powołany Główny Urząd Likwidacyjny, którego zadaniami są ewidencjonowanie, zabezpieczanie, oddawanie w dzierżawę i sprzedaż – instytucjom lub osobom prywatnym – opuszczonego mienia poniemieckiego, a także przeciwdziałanie szabrowi. Powstają urzędy likwidacyjne: pięć okręgowych i osiemdziesiąt dwa obwodowe. Osadnicy i przesiedleńcy, którzy mają w domu meble i inne sprzęty poniemieckie, muszą kupić je od właściciela, czyli od państwa polskiego, na podstawie wyceny biegłych powołanych przez obwodowe urzędy likwidacyjne. Podstawę obliczeń stanowi cena ruchomości z sierpnia 1939 „według stanu w dniu szacunku”. Cenę sprzedażną ustala się, mnożąc cenę podstawową, czyli podstawę szacunku, przez ustalone w dekrecie mnożniki. Ze sprzedaży zostają wyłączone dzieła sztuki, meble antyczne oraz przedmioty luksusowe. Te przekazywane są odpowiednim wydziałom Ministerstwa Kultury i Sztuki. W dyspozycji Ministerstwa pozostają również instrumenty muzyczne określane jako cenne. Książki, wydawnictwa periodyczne, nuty i mapy mogą zostać przekazane osobom prywatnym, tylko jeśli odpowiadają „potrzebom kulturalnym nabywców”. Wszelkie przedmioty z metali szlachetnych, drogie kamienie, biżuteria, znaki pieniężne i papiery wartościowe mają natomiast trafiać do Narodowego Banku Polskiego.
Zarządzenie o zakazie wywozu mienia ruchomego z Ziem Odzyskanych z lutego 1946 roku nie zmniejsza w istotny sposób skali zjawiska, więc kilka miesięcy później Ministerstwo powołuje Główny Inspektorat Akcji Likwidacyjnej z siedzibą we Wrocławiu.