Karolina Kuszyk

Poniemieckie


Скачать книгу

Wilhelma w 1685 roku. Von Humbertowie mieli majątek w niedalekim Krajniku Górnym. Dziś w stanie nieodwracalnej ruiny. Anna, stęskniona po dwuletniej nieobecności męża, założyła park w ramach prezentu powitalnego. Powracającego małżonka powitały transparent z napisem „Witaj w dolinie, którą stworzyła miłość” i wystawne przyjęcie, na które sproszono całą okolicę. Pewien sędzia, w wolnych chwilach chwytający za pióro, w artykule do gazety wydawanej w Schwedt nad Odrą nazwał park górnolotnie „Tal der Liebe” – Doliną Miłości, co okolica ochoczo podchwyciła, choć samym von Humbertom przeszkadzała jej pretensjonalność. Sami uparcie nazywali go „Saathener Berge” – Zatońskimi Wzgórzami. Na początku XX wieku pojawili się w okolicy pierwsi turyści, a po I wojnie światowej zaczęły ich przyjeżdżać tysiące. Przybijał nawet parowiec wycieczkowy aż z Berlina. Park kusił nie tylko urokliwymi zakątkami i malowniczymi widokami na rozlewiska Odry, ale i restauracją z prawdziwego zdarzenia. Przebojem był karp w sosie z czarnego bzu. A potem przyszła II wojna i wszystko się skończyło.

      Komu po wojnie był w głowie poniemiecki park. Albo karp. Nad Odrą ulokowały się Wojska Ochrony Pogranicza. Niektóre gospodarstwa dzieliło od słupka granicznego zaledwie kilka metrów. Do 1994 roku, tego samego, w którym Mateccy kupili dom, park służył do manewrów wojskowych. Znikły rzeźby Wenus i Apollina, które wieś jeszcze za Niemca przechrzciła na swojskich Adama i Ewę, znikły altanka i restauracja. Zarosły ścieżki i punkt widokowy, przed wojną dumnie zwany Bastei – Basztą. Ludzie z okolicy wykopywali sobie z rabatek ozdobne rośliny do prywatnych ogródków.

      Mateccy, gdy już trochę pomieszkali, postanowili park uporządkować. Razem z Niemcami, bo oni też zakochali się w jego dzikich, romantycznych ustroniach, w widoku na Odrę i w otaczającym lesie, w którym lubią rosnąć prawdziwki. I jedni, i drudzy wyobrażali sobie, że w Dolinie Miłości będą zaręczać się i pobierać pary z obu stron Odry. Ale się nie dogadali.

      Odkopywanie Hitlera

      Ryszardowi już nawet nie chce się o tym mówić.

      W parku leżą głazy, głównie z lat trzydziestych, poświęcone słynnym osobistościom. Tworzą osobliwy panteon: Beethoven sąsiaduje tu z Bismarckiem, Kant ze Schlieffenem, bracia Grimm z Wilhelmem II, a Goethe z Kochem, tym od prątka gruźlicy. Są też niestety Hindenburg i Schlageter, bojówkarz wykreowany przez narodowych socjalistów na bohatera narodowego. Jest i Hitlerstein.

      Głaz z 1938 roku z napisem wyrytym ku czci Adolfa Hitlera i obowiązkowym hakenkrojcem w latach sześćdziesiątych zakopali w parku żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza, skuwszy i napis, i swastykę. Ryszard jakoś niespecjalnie się palił, żeby go odkopywać. Bo już mu chodzili po parku tacy, co się darli „Nach Warschau!”, zapewne podpuszczeni przez spoczywający pod ziemią kamień, który niczym Tolkienowski pierścień od razu zwąchał swoich. Kamieni Hitlera trochę na „Ziemiach Odzyskanych” zalega, ale jeszcze się taki nie znalazł śmiałek, który by je wszystkie wyzbierał i wrzucił raz na zawsze w ogień Góry Przeznaczenia.

      Tematu kłopotliwego głazu Ryszard nie poruszał. Były ważniejsze sprawy. Mateccy zaczęli współpracować ze szczecińską Federacją Zielonych „Gaja”. W roku wejścia Polski do Unii wspólnie z partnerami z sąsiedniego Schwedt założyli polsko-niemieckie stowarzyszenie Tal der Liebe i wystąpili o grant na przywrócenie parkowi dawnego kształtu.

      Polsko-niemiecka współpraca pokazała, jak trudno się rozmawia o przeszłości. W najwyższym punkcie parku stoi kamienny ołtarz ze słowami, od których zaczyna się pierwsza, dziś śpiewana już tylko przez nazistoidalnych, strofa niemieckiego hymnu narodowego Deutschland, Deutschland über alles. „Nie wszyscy Polacy pozytywnie odbierają napis” oraz „kamienie poświęcone wrogom Polski” – napisała do Wojewódzkiej Rady Ochrony Środowiska szefowa rady naukowej Zespołu Parków Doliny Dolnej Odry.

      – Urzędnicy traktowali nas jak podejrzane indywidua, które uparły się, żeby restaurować hitlerowskie pamiątki. Jakby historia parku zaczynała się i kończyła na nazistach.

      Nie trafiał do urzędników argument, że park zakładano w połowie XIX wieku. Nie pomagało powoływanie się na relacje dawnych mieszkańców Krajnika i Zatoni, według których potomkowie Anny i Carla Philippa von Humbertów z narodowym socjalizmem nie sympatyzowali, a ich wnuk René uczył wiejskie dzieci, że każdy przyzwoity człowiek wita się grüßgottem, a nie hajhitlą. Ale i on nie miał zbyt wiele do powiedzenia, gdy rozpanoszyła się brunatna Kulturpolitik, zapaskudzając park znakami nowej władzy.

      – Polacy zarzucali mi, że restauruję hitlerowskie pamiątki, bo dla nich taką pamiątką był cały park, a Niemcy, że zamiast zajmować się „pięknym parkiem hugenotów”, wracam do jego nazistowskiej przeszłości – opowiada Ryszard. – Nie rozumieli moich perypetii z urzędami.

      Spór eskalował, gdy Niemcy otwarcie spytali, gdzie leży kamień Hitlera. Ryszard powiedział, że wie, ale nie powie. Bał się, że do parku zaczną ściągać pielgrzymki łysych. I wybuchła awantura, po której Matecki ze stowarzyszenia wystąpił. Dalej restaurowano już bez Niemców, za to na tyle gruntownie, że w ferworze prac Hitlera odkopano. Bo leżał dość płytko. Uznali, że nie będą go zakopywać z powrotem ani wrzucać do Odry, lecz zostawią jako znak historii, podobnie jak wykute w nim słowa o „Niemcach ponad wszystko” – dowód szaleństwa pierwszej połowy zeszłego wieku.

      – Gdyby nie ono, te kamienie nie leżałyby teraz w Polsce – mówi Ryszard. Federacja „Gaja” zajęła się najpierw ekologią, przywracając murawy kserotermiczne, które lubią nasłonecznione wzgórza i wapienne podłoże. A potem zabrała się do odtwarzania tego, co „stworzyła miłość”, czyli niemal czternastu kilometrów alei parkowych, dwóch stawów, różanych pergoli, punktu widokowego i zadaszonego miejsca na piknik. Do parku wróciły ławki i altany. Praca, którą nonszalancko upycham w paru zdaniach, zajęła jedenaście lat.

      Jak ktoś się uprze, żeby odszukać w Dolinie Miłości kamień Hitlera, na pewno go znajdzie, chociaż na wszelki wypadek jego lokalizacja nie figuruje na tablicy informacyjnej ani w żadnym folderze. Już i tak wystarczająco nabroił.

      O tym, czego można się nauczyć na granicy

      Zatoń Dolna, przez długie lata finis terrae, za którym rozlewał się pełen potworów wrogi germański ocean, i dzisiaj leży na końcu świata, ale gdy masz samochód, dojedziesz tu ze Szczecina w godzinę, a z Berlina w półtorej. Jeśli wpadniesz na pomysł przyjazdu autobusem, zaplanuj sobie dużo czasu, bo te przyjeżdżają jak westernowe dyliżanse dwa razy w tygodniu. Ale wieś tylko z pozoru jest senna. Mieszka tu jakieś osiemdziesiąt osób. Pojawili się nowi. Tacy, którzy już nie wyrzucają framug i mebli, tylko powoli remontują to, co się ostało.

      Ponad dekadę temu w Zatoni zjawili się Francuzi. Gdyby historia nie była bezrozumną bestią, lecz na przykład nobliwą damą na welocypedzie, można by powiedzieć, że zatoczyła eleganckie koło. Albo ósemkę. Francuz o niefrancuskim imieniu John, na którego miejscowi mówią Jan, ma na nazwisko Kozioł i polskie korzenie. Chciał zamieszkać w Polsce – ojczyźnie dziadka, który jako siedemnastolatek wyemigrował za chlebem przed samą wojną. Dziadek do kraju nie wrócił. Ale wrócił John, z zamiarem wybudowania domu. Szukanie działki zaczął w okolicach Krakowa, blisko rodzinnych stron dziadka. Ale podkrakowska wieś patrzyła na obcokrajowca krzywo. Najczęściej zza firanki.

      – Na południu Polski jest inna kultura. Bardziej tradycyjna – tłumaczy John Annie Kolmer z Radia Szczecin.

      Nagle rozumiem, na czym polega powiedzenie, że dyplomację wymyślili Francuzi. Niemiec by tak tego nie ujął. John mówi, że nad Odrą od razu mu się spodobało, bo i dziko, i mieszkańcy otwarci, i wszyscy skądś przyjechali. A w parku rosną kasztany jadalne, które sadzili jeszcze francuscy imigranci. I tak John i jego żona Sandi kupili działkę w Zatoni. Mają dwójkę dzieci, pierwszy w powiecie ekologiczny dom – John sam wyrabiał cegły – i gospodarstwo agroturystyczne. Dziadek nauczył go w dzieciństwie