na drugą stronę strumienia albo drogi i żyli dalej. Zimą zawalały się dachy i podłogi zasypywał śnieg. Czy słowo gwałt jest zastrzeżone tylko dla istoty żywej? Czy można powiedzieć, że zgwałcony został przedmiot – stare pianino, w które wali się tak długo, aż odlecą klawisze, albo szafa porąbana na opał, albo dom opuszczony jesienią, gdy pierwsze deszcze zaczynają przeciekać przez dachówki?
Wymieść tę niemczyznę!
Co to za dom?! Nawet pieca nie ma! Upiec, upieczesz – a gdzie spać?
Babcia Pawlakowa w Samych swoich
Zadomowić się trudno. Nie wiadomo, jaki będzie ostateczny przebieg granic i kształt nowej Polski. Niektórzy chłopi nie orzą, bo może niedługo trzeba będzie się wynieść. Nie naprawiają niczego lub tylko to, co najpotrzebniejsze. Mantry repatrianckie: „może będzie trzecia wojna”, „może tutaj nie będziemy”, „jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa”. Poczucie bycia nie u siebie doskwiera też za sprawą narzuconego przez Moskwę ustroju: „bo my nie w domu i nie ma naszej ojczyzny, tylko Polska komunistyczna” – pisze matka w liście do syna-żołnierza w kwietniu 1945 roku. Negatywem repatrianckich mantr o rychłym powrocie staną się te propagandowe o prastarym prawie do objętych terenów, których przybysze chwycą się jak tonący brzytwy, bo przecież nie można przez cały czas żyć niepewnością i odkładać koniecznych remontów na później. Zdzisław Olechowski, emerytowany nauczyciel z Wrocławia, zanotuje w 1956 roku z satysfakcją: „Wszystkie wioski odbudowane, pola uprawione, wszędzie rozbrzmiewa piosenka polska, a z niemczyzny nie pozostało ani śladu”. Franciszek Buchtalarz napisze, że „osadnik polski nad Odrą czuje się przywiązany do ziemi pomorskiej, uważając lata panowania tutaj germanizmu za okres przemijający, jak w każdej chorobie”. A dekadę później Kazimiera Ciężka ze Świdnicy [Schweidnitz] w poemacie przysłanym na konkurs pamiętnikarski adresowany do młodzieży „Ziem Odzyskanych” zrymuje z junacką werwą:
Dymią fabryki codziennie,
wre życie z wielką radością,
Na samą myśl o utracie Śląska
każdy świdniczanin zalewa się złością.
Z czasem opowieść o powrocie na swoje będzie się stawać przedmiotem żartów i żarcików. Wychowana w Szczecinie Beata Kozak zapamięta z lat osiemdziesiątych, że gdy wpadało się do kogoś ze spontaniczną wizytą, na „Fajnie, że przyszliście” gospodarzy goście lubili rzucić: „Myśmy tu nie przyszli, myśmy wrócili”.
Domy zajęte z zamiarem osiedlenia się na stałe rozpoznawano po tym, że w oknach stały doniczki z kwiatami. „Po usunięciu śmieci, wymyciu podłóg ustawiliśmy sypialnię i pokój stołowy. W uporządkowanej kuchni zapłonął ogień i smakowity zapach kolacji rozszedł się po mieszkaniu – wspominał pierwszy wieczór na nowym miejscu Franciszek Buchtalarz. – O talerze, kubki, wiadra, patelnie itp. rzeczy nie było kłopotu, bo znajdowała się tego niezliczona ilość we wszystkich porzuconych mieszkaniach”. „Jest cudnie jak w zaczarowanej krainie. Samotny, uroczy zakątek stworzony dla nas pragnących ciszy i ukojenia – cieszyła się osadniczka z Warszawy Maria Rogulska. – Tak więc urządziliśmy mieszkanie, a gdy zawiesiło się firanki, ułożyło serwetki, a w najładniejszym pokoju zasłało podłogę kilimem ocalałym z Warszawy, mieszkanie zrobiło się miłe i przytulne”. Danuta Czerwińska-Machcińska zapamiętała z dzieciństwa radość, że rodzina sama będzie zajmować duży dom, ładną altankę z kolorowymi szybkami i pokaźnych rozmiarów sień. „Przybyliśmy do prawdziwej Ziemi Obiecanej” – zachwycał się Adam Chomicz. A Adeli Śliwie, która z Krakowskiego trafiła do Domanic [Domanze] pod Świdnicą, „otworzył się raj”.
Ale nawet osadnicy, którym towarzyszyła wiara w to, że wszystko się ułoży, musieli rozprawić się z obcością nowych siedzib. „Wzdrygam się, czuję wrogość, obrazy, papiery, napisy niemieckie” – zanotowała Rozalia Szymula. Jak z domu, który jeszcze do niedawna był niemiecki, uczynić dom polski? Przede wszystkim – urządzić generalne porządki. „Prześladowała mię jedna, uporczywa myśl: sprzątać – sprzątać – sprzątać”, wspominała Helena Będkowska po przyjeździe do Złotowa [Flatow] niedaleko Piły [Schneidemühl].
Żeby można było wysprzątać i wymieść z domu tę obcość, tę niemczyznę wyzierającą z każdego kąta. […] na każdym kroku napotykam przedmioty należące do kogoś innego, świadczące o czyimś życiu, o którym nic nie wiem, o ludziach, którzy ten dom budowali, tutaj mieszkali, a teraz być może już nie żyją. […] nie wyobrażam sobie, abym kiedykolwiek mogła powiedzieć, że to jest mój dom
– pisała Joanna Konopińska z Wrocławia. Motyw „wymiatania niemczyzny” wykorzysta Henryk Worcell w wydanym w 1965 roku zbiorze opowiadań Najtrudniejszy język świata. „Od czego zaczniemy?” – pyta mąż żonę w dniu objęcia poniemieckiego gospodarstwa. „Od miotły – odpowiada energicznie żona. – Najpierw wszystko wymiatam, wymiatam!”
Dwupiętrowy, czerwony budynek miał w swej fasadzie chłód opanowanego, starszego dyplomaty. Lecz od strony schodów kuchennych był wesoły i roześmiany. Fronton […] nakazywał szacunek i wypraszał sobie poufałość. Od strony podwórka nęcił balkonami, mrugał zielonymi liśćmi dzikiego winogradu
– wspominała nauczycielka Halina Będkowska. Niemieckość wydaje się łatwiejsza do oswojenia od podwórka i od kuchni, tam gdzie znika oficjalna fasada, a zaczyna się codzienna krzątanina, rytm prozaicznej pracy i prozaicznego odpoczynku.
Zawierzyć nowemu krajobrazowi i przyjąć za pewnik, że ten nie jest wyłącznie tymczasową dekoracją, szczególnie trudno było przesiedleńcom z Kresów. Owa nieufność wobec miejsca osiedlenia, w parze z przeświadczeniem, że rzeczywistość nie może mierzyć się z przedmiotem tęsknoty, towarzyszyły w Gliwicach [Gleiwitz] młodemu Adamowi Zagajewskiemu, który pisał w eseju Dwa miasta:
[…] spędziłem dzieciństwo w brzydkim, przemysłowym mieście, przywieziono mnie tam, gdy miałem zaledwie cztery miesiące, i potem przez wiele lat opowiadano mi o niezwykle pięknym mieście, które moja rodzina musiała opuścić (o Lwowie). Nic dziwnego, że na realne domy i ulice patrzyłem z pogardliwą wyższością i z rzeczywistości brałem tyle tylko, ile do życia niezbędnie potrzebne.
Nikt nie dał gwarancji, że nie będzie więcej przenosin. Stanisław Pawlus przyznawał, że choć cieszy się, że siedzi w domu „na miękkiej kanapie” i odpoczywa „w największej przyjemności”, to jednak żal mu „tych ludzi, którzy się tyle napracowali, ażeby pobudować, i musieli ustąpić”. Może „z nami […] będzie tak samo kiedyś”, zastanawia się Pawlus. Cenzor miał co skreślać.
W zadomowieniu nie zawsze pomagały nowe nazwy, przydzielane odgórnie według wytycznych Komisji Ustalania Nazw Miejscowości. Bywało, że zupełnie niezrozumiałych dla zwykłego człowieka. Nowym osadom nie dano czasu, by dojrzały do swoich nazw, a propozycje składane przez lokalne społeczności – na przykład by nazwać wieś od imienia pierwszego sołtysa – najczęściej odrzucano. Językoznawcy wiedzieli lepiej. I tak oprócz całkiem udatnych nazw rodziły się onomastyczne buble, takie jak Stolec [Stolzenburg], Ząbkowice Śląskie [Frankenstein] czy Szczawno-Zdrój [Bad Salzbrunn]. Po latach za buble dostanie się językoznawcom od pisarzy. Olga Tokarczuk napisze w 2016 roku, że polskie nazwy na powojennych mapach są „banalne i nadane bez polotu, jakby Polska została zaskoczona ogromem zjawiska, a sama Komisja Ustalania Nazw Miejscowości […] była zmęczona i zabrakło jej pomysłów”. Pisarz i malarz Henryk Waniek określi Dolny Śląsk „rezerwatem zepsutych nazw”.
Przybyszom przeszkadzały też duchy poprzedników. Przesądną matkę Urszuli Karczewskiej „przez kilka nocy coś […] straszyło i nie dawało spać. Gdy wyrzuciła z łóżek poniemieckie materace i »bety« – straszyć podobno przestało”. Tym ze Wschodu szczególnie doskwierał brak pieców. Wyrzucali więc kuchnie, tak zwane „angielki”, a na ich miejsce budowali wielkie piece, na których