Karolina Kuszyk

Poniemieckie


Скачать книгу

na noc, ale śpią w stajniach lub oborach, pilnując zwierząt. Albo wprowadzają inwentarz do chałupy. Nowi gospodarze barykadują się w swoich domach, trzymają pod łóżkami siekiery, organizują broń palną, reaktywują instytucję stróżów nocnych. „Karolewicz zrobił specjalne grube wewnętrzne okiennice, inni zakładali specjalne sztaby i tak żyliśmy każdej nocy, czekając czego złego” – będzie wspominał repatriant Adam Chomicz z Krzeszyc [Kriescht] na ziemi lubuskiej. Sen na nowym miejscu jeszcze przez długi czas nie będzie snem spokojnym, lecz czujnym, nerwowym, snem zająca pod miedzą. Osadniczka Rozalia Szymula spod Krakowa, młoda samotna kobieta, której przyznano dom dwurodzinny we wsi Goraj [Eibendorf], w ciągu dnia sprząta dom, zatarasowawszy drzwi stołem, a noce spędza dla bezpieczeństwa w gromadzie sąsiadów. „Zrywamy się na każdy szmer podejrzany. Strasznie [za] dnia, a okrutniejsza noc”. Rozalia ma się czego bać: „Było wówczas dużo amatorów na samotnie mieszkające kobiety” – notuje Chomicz.

      Choć administracja miasta lub gminy stara się pieczętować mieszkania opuszczone, a jeszcze przez nikogo niezajęte, nikła to ochrona przed włamaniami. Oprócz zwykłych szabrowników włamują się, pod pretekstem rewizji, milicjanci i ubecy. Również mieszkań zajętych nic nie chroni przed splądrowaniem. „Wracam z pracy około godziny siedemnastej i widzę, że drzwi są otwarte, gdy wszedłem do mieszkania, to zastałem dwóch mężczyzn plądrujących mieszkanie” – wspomina Wincenty Kuć z Wrocławia. Gdy zaczyna protestować, jeden z szabrowników mówi spokojnie: „Nie krzycz! Bo to przecież i tak nie twoje, lecz poniemieckie”. Wynoszą metodycznie, co się da, i wcale nie spieszą się z odejściem. „Tak wówczas było bezpiecznie we Wrocławiu”, konstatuje okradziony. Często dochodzi do komisyjnych konfiskat sprzętów, jeśli te okazują się potrzebne w siedzibie powiatu czy u ministra w Warszawie, nawet jeśli zostały kupione z zachowaniem wszelkich reguł, zgodnie z wyceną Urzędu Likwidacyjnego.

      Niektórzy osadnicy wiejscy borykają się z przekleństwem nadmiaru. Przejmują obszerne, nieraz sześcioizbowe zagrody, nie licząc kuchni, piwnic, strychów i sionek, oraz ziemię wymagającą zatrudnienia pomocników. „Z ust pionierów osadnictwa w okolicach Witnicy [Vietz an der Ostbahn] słyszałem relacje, jak to kierowano ich wprost z dworca do zamożnej wsi Kamień Wielki, z dużymi stodołami, stajniami i budynkami mieszkalnymi – pisał historyk Zbigniew Czarnuch. – Oświadczali oni jednak, że budynki są dla nich za duże, i wędrowali po okolicy w poszukiwaniu zagród, które by im bardziej przypominały ich ubogie gospodarstwa”. Bywa, że osadnikom wiejskim dostają się wielkie, doskonale zachowane zabudowania, ale bez maszyn, narzędzi i zwierząt gospodarskich. Za to w miastach, szczególnie zniszczonych, takich jak Gdańsk [Danzig] czy Wrocław, panuje ścisk. Niemcy, którzy jeszcze nie wyjechali, muszą zwalniać kolejne ulice i dzielnice, aż na końcu pozostają dla nich tylko mieszkania o najniższym standardzie. Ludzie śpią w ruinach, zajmują kamienice naruszone bombardowaniem, nadpalone, grożące zawaleniem. W miastach niezniszczonych, takich jak Zielona Góra [Grünberg] czy Legnica, wybór mieszkań bywa tak wielki, że trudno się zdecydować.

      Temu nie odpowiadało, że weranda wychodziła na północ; fortepian był w nieodpowiednim kolorze; okna to za duże, to za małe; żyrandol nie przypadł do gustu; nie takie meble. Czasem dwaj kumple chcieli mieszkać obok siebie. Jednemu podobała się willa, drugi nie mógł znaleźć odpowiedniej w pobliżu, więc szli dalej. […] Byli i tacy, którzy znaleźli wymarzony dom, wprowadzili się, a potem znaleźli jeszcze bardziej wymarzony

      – wspomina poszukiwania lokalowe w Legnicy Jan Kurdwanowski.

      Zwyczaje dzikich pszczół

      Wielopokojowe mieszkania i wille zamieniają się w „kołchozy”, w których mieszka kilka rodzin, wspólnie użytkując łazienki i kuchnie. O życiu w willi na wrocławskim Biskupinie, otrzymanej w ramach rekompensaty za mienie pozostawione na Wschodzie, pisze w pamiętniku lwowianka Stefania Jęczalikowa. Stefania, w chwili przyjazdu na Zachód pięćdziesięcioletnia, zabiera się z mężem do remontu już podczas pierwszej wrocławskiej zimy. Niedługo później mąż umiera. Stefania zajmuje trzy pokoje na parterze z córką i matką, a piętro wynajmuje studentom. W suterenie mieszka monter, opiekujący się centralnym ogrzewaniem, wspólnym dla całego domu. W 1950 roku Wydział Kwaterunkowy przyznaje piętro repatriantowi z Francji, który razem z pracownikiem Prezydium Miejskiej Rady Narodowej i funkcjonariuszami milicji wyrzuca na bruk studentów. Nowy lokator zajmuje piwnicę z koksownią, nie godząc się na wspólne opalanie domu i wykorzystując ją kolejno na składzik, kurnik i królikarnię. Zwierzęta trzyma w komórkach, piwnicach i łazienkach wielu wrocławian. Co drugi jest przybyszem ze wsi.

      Skutek zajęcia koksowni na hodowlę inwentarza jest taki, że w willi od 1950 roku nie można już palić w centralnym. Zaczyna się noszenie węgla, popiołu, pękanie rur wodociągowych i kanalizacyjnych, wilgoć, odpadanie farby z sufitów. Gdy w 1957 roku towarzysz Gomułka uzna, że należy skończyć z bezpłatnym przyznawaniem mieszkań, a obywatele mogą kupować za swoje, by odciążyć budżet państwa – „Właścicielami mieszkań powinni być w coraz większym stopniu sami mieszkańcy, czy to przez spółdzielnie, czy przez budownictwo mieszkaniowe”, głosi protokół numer 179 posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR z 26 czerwca 1957 roku – Stefania podpisuje umowę z bankiem i kupuje willę. Odtąd będzie ją spłacać z urzędniczej pensji. Zakup domu niczego jednak nie zmienia, bo Stefania nadal nie ma w nim nic do powiedzenia. Zostaje jej dokwaterowany kolejny lokator „z używalnością kuchni”. Na parterze brakuje łazienki, a nowy mieszkaniec ma zwyczaj okupowania kuchni, więc trzy kobiety myją się w pokoju. Z sutereny wyprowadza się przyzwoity monter, a na jego miejsce przychodzą, również z kwaterunku, dwaj robotnicy i zaczynają się pijaństwa i awantury. Robotnicy nie zagrzewają długo miejsca, ale po nich wprowadza się rodzina z trojgiem dzieci, podobnie jak jej poprzednicy nieskora do dbania o zajmowany wspólnie dom. Umęczona Stefania jest gotowa zmienić lokum, ale Wydział Kwaterunkowy nie może jej przydzielić nowego, bo przecież jest właścicielką. Jest przekonana, że nikt się z nią nie zamieni, „bo któż zgodzi się zamieszkać w dwóch pokojach bez żadnego zaplecza gospodarczego i to w takim społeczeństwie jak moi lokatorzy”. „Historia jednej rodziny, jednego domu na ziemiach zachodnich – kończy pamiętnik Stefania. – Jakże pouczająca dla wszystkich przyszłych właścicieli nieruchomości w naszym kraju, tak gorliwie dziś werbowanych”.

      W Opowieściach wrocławskich, wydanych w 1955 roku, pisarka Anna Kowalska porównuje krajobraz Wrocławia do martwych uli z dzikimi pszczołami. Dzikie pszczoły nie mają królowej i nie współpracują. Nie tworzą społeczności. Nawet jeśli mieszkają w kolonii.

      Historia willi na Biskupinie przysłana na konkurs osadniczych pamiętników w 1957 roku nie trafiła do pokonkursowej publikacji, podobnie jak fragment wspomnień Władysławy Pilak [pisownia oryginalna]:

      Kiedyś ładne i czyste podwórza niemieckie zamieniły się w śmietniska. Dachy uszkodzone nikt nie naprawiał. […] W pokojach meble stały w nieładzie. […] Lenistwo doszło do strasznych rozmiarów. U każdego gospodarza było trzech czterech niemców na usługach. […] Strach mnie ogarnął na myśl co będzie jeżeli reszta niemców wyjedzie. Kto będzi robił. Jako Polka wstydziłam się […] za brud ogólny, za brak gospodarki, za brak kultury i zaradności. W tym czasie wojska rosyjskie, których wszędzie nie brakowało, wywozili co się dało.

      Na „Ziemiach Odzyskanych” pojawia się problem mieszkań i domów jednorazowego użytku. „Właściwie nie musiało się spać w tym samym domu każdej nocy. Nic nie stało na przeszkodzie codziennej zmianie adresu” – będzie wspominał po latach Jan Kurdwanowski. Wicestarosta Kudowy-Zdroju [Bad Kudowa] w ciągu pół roku zmienia mieszkanie pięciokrotnie, za każdym razem zabierając całe wyposażenie. O osadnikach, którzy zajmują duże gospodarstwa i starają się wycisnąć z nich, co się da, i to w jak najkrótszym czasie, pisze Władysław Kordaczuk z dolnośląskiego Małuszowa [Malitsch]:

      Zamieszkał na piętrze, bo to bezpieczniej i rozleglejszy widok. Wypadło parę dachówek, dach zaczął przeciekać, nieprzyjemnie kapało na głowę. Dom wielopokojowy, nie ma strychu,