Karolina Kuszyk

Poniemieckie


Скачать книгу

do dzisiaj nikt nie potrafi nadać trafnej nazwy. Była „Ziemiami Odzyskanymi”, „Dzikim Zachodem”, „doklejonym do resztek Polski kawałkiem Niemiec”, a nawet „Niemcami”. Odkąd porzuciliśmy opowieść o powrocie na swoje, bierzemy Ziemie Odzyskane w cudzysłów, a publicyści i naukowcy wolą mówić o ziemiach zachodnich i północnych. Niektórzy próbują lansować określenie Kresy Zachodnie – no dobrze, ale wtedy co z Olsztynem? Jeden z moich znajomych, urodzony w Łodzi, mówi z uporem maniaka o „ziemiach z odzysku”. Pewnie z zemsty za te wszystkie wywiezione z centrali koty. Spotkałam ludzi, którzy używali określenia „Polska poniemiecka”. Sama mówię najczęściej, że pochodzę z Dolnego Śląska.

      Miasto, w którym się urodziłam, starano się pozbawić pamięci, a jego historię sprowadzić do prostej formuły prastarych ziem piastowskich. W przedszkolu śpiewaliśmy:

      Legnica to moje miasto rodzinne,

      milsze jest dla mnie niż każde inne.

      Zegar na zamkowej wieży

      czas legnickim dzieciom mierzy,

      Zegar ten pamięta Piastów

      i od wieków służy miastu.

      Piosenka nie kłamała, zegar rzeczywiście pamiętał Piastów. Tylko że piastowskie brzmiało w tamtych czasach jak synonim polskiego. Znacznie później, już w erze internetu, na jednej ze stron poświęconych Liegnitz, dawnej Legnicy, znalazłam piosenkę śpiewaną przez tych, którym przyszło opuścić miasto w 1945 roku. Były w niej słowa: „Obcy chodzą ulicami, na których bawiłem się i byłem szczęśliwy”. Poczułam się, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Trudno mi było pogodzić się z tym, że mogę być obca we własnym mieście, bo czułam, że z poniemieckim łączy mnie specjalna więź.

      Wychowałam się w dziesięciopiętrowym bloku, w kraju, którego gama kolorystyczna była szara, a rzeczywistość nie oferowała kształtu poza kanciastą bryłą szkół siedmiolatek, biurowców-potworów i domków jednorodzinnych zwanych kostkami. Większość budynków, jakie wtedy budowano, była kanciasta, funkcjonalna, zazwyczaj niedbale wykończona. Tak jakby piękno emigrowało, pisał o Opolu lat osiemdziesiątych Tomasz Różycki w Tomi. Przeczuwałam, że pod warstwą brzydoty musi być coś więcej, i odnajdowałam to coś w przedwojennych przedmiotach, przez długi czas nie zdając sobie sprawy z ich pochodzenia. Nawet te najbardziej praktyczne miały jakieś, wydawałoby się, zupełnie zbędne ozdoby – naddatek przekraczający funkcjonalność. O ten właśnie naddatek chodziło. Był jak odprysk z innego świata.

      Przedmiotem z innego świata była popielniczka z napisem „I. F. Richter. Liegnitz Goldberger Str. 2. Lampen und Beleuchtungskörper, Glas- und Porzellanmalerei”. Znalazłam ją w piwnicy dziadków, którzy nie mieszkali w bloku, lecz w kamienicy. Widząc mój pytający wzrok, dziadek powiedział tylko, że to rzecz po Niemcach, i niczego więcej nie tłumaczył. Najwyraźniej zapomniał, że mam dopiero dziesięć lat i szczątkową wiedzę historyczną. Informacja o tym, że w polskiej kamienicy znajdowało się coś niemieckiego, zasiała we mnie niepokój i zaowocowała tym, co psychologowie nazywają dysonansem poznawczym. Na dysonans zareagowałam wyobrażeniem niemieckich żołnierzy w hełmach, ukrywających się w dziadkowej piwnicy, pohukujących hajhitla na przemian z ja, ja, natirlisz i wypalających z nudów mnóstwo papierosów, jak to mężczyźni (były to czasy dla palących). Najpewniej przegonili ich stamtąd czterej pancerni z Szarikiem, a Niemcy, o których wrodzonej ofermowatości przekonywały wszystkie książki i filmy, w takim popłochu brali nogi za pas, że o popielniczce zapomnieli.

      Ciemna klatka schodowa też miała swoje tajemnice, którymi zachłystywałam się z entuzjazmem dziecka skazanego na co dzień na życie w bloku. Stiuki na suficie, toczone poręcze, podwójne okna z kolorowymi szybkami, wielkie drewniane drzwi z rzeźbionymi wypukłościami – mury robotniczej kamienicy babci i dziadka miały rodowód dłuższy i zacniejszy niż nasz naprędce postawiony dziesięciopiętrowiec przy ulicy Neptuna, w którym mieszkałam z rodzicami i babcią Marysią. Emanowały obecnością jakichś Innych. Kogo? Odpowiedź nie była prosta, kiedy nie wiedziało się nawet, jak zadać pytanie. Niezadane pytanie dotyczyło rejonów niejasnych, zawikłanych, obwarowanych niepisanymi zakazami. W świecie moich wyobrażeń nie istniał jeszcze żaden pomost, który łączyłby hitlerowców w hełmach z ludźmi, którzy kiedyś mieszkali w kamienicy dziadków, pili herbatę, pracowali, kładli się spać i urządzali swoje mieszkania.

      Kamienica dziadków przy ulicy Kartuskiej, za PRL-u – Marchlewskiego, a przed wojną – Karthäuser Straße, należy do Zakaczawia. Dzielnica, rozsławiona na całą Polskę Balladą o Zakaczawiu w wykonaniu legnickiego teatru, była w latach osiemdziesiątych, cóż, może nie reprezentacyjną, ale jednak porządną, robotniczo-emerycką dzielnicą Legnicy. Jej staczanie się w pijacki marazm dopiero się zaczynało i miało trwać długie lata, aż po ostateczny upadek, który dziś, w drugiej dekadzie XXI wieku, mógłby odwrócić już chyba tylko cud. To na Zakaczawiu po raz pierwszy zobaczyłam stare napisy, głównie niemieckie nazwy przedwojennych sklepów, prześwitujące spod warstwy tynku. Stare wyzierało tam spod nowego, jak na palimpsestach – średniowiecznych rękopisach tworzonych na używanym wcześniej materiale piśmienniczym, z którego usunięto poprzedni tekst. W Polsce poniemieckiej usuwanie poprzedniego tekstu udawało się tylko częściowo, bo po latach nowa farba odpadała, wycierała się lub bladła i ukazywała stare napisy, które dopraszały się uwagi przechodnia. Palimpsesty na fasadach legnickich kamienic inspirowały mnie do snucia różnych teorii wieku dziecięcego, na przykład tej, że te tajemnicze gotyckie hieroglify są rodzajem języka sprzed wieży Babel, pradawnego narzecza, którym dawniej musieli mówić wszyscy ludzie.

      Historyk Gregor Thum w przedmowie do książki o powojennym oswajaniu Wrocławia Obce miasto. Wrocław 1945 i potem opisał pewne zdarzenie z wakacji w Polsce w latach dziewięćdziesiątych. Gdy jeździł rowerem po Pomorzu, pewnego dnia zatrzymał się obok starej, wyjątkowo malowniczej zagrody z bocianim gniazdem. Wyjął aparat i zaczął robić zdjęcia. Gdy zobaczył, że pracująca na sąsiednim polu rodzina przerwała zajęcia i podejrzliwie mu się przygląda, w jednej chwili zdał sobie sprawę, że dramat 1945 roku, w wyniku którego wschodnie Niemcy z dnia na dzień stały się polskie, pół wieku później nadal unosi się w powietrzu na polskim Pomorzu, Śląsku czy Mazurach. Fakt, że coś, co dziś jest polskie, było niegdyś niemieckie, najwyraźniej wciąż jeszcze stanowi nieprzezwyciężony problem psychologiczny, pisał Thum. W Wielkopolsce lub w Galicji obcy z aparatem fotograficznym nie wzbudzałby raczej niczyjej uwagi, a już na pewno nie złych podejrzeń.

      O budynkach, pomnikach, zabytkach, ulicach i placach, dziełach sztuki i archiwach, które dziś są polskie, a kiedyś były niemieckie, powstało od lat dziewięćdziesiątych mnóstwo prac naukowych. Badacze stosunku do poniemieckiej spuścizny koncentrowali się jednak na tym, co znajdowało się na widoku publicznym. To, co pozostało po Niemcach w mieszkaniach prywatnych, w środku, to, z czym obcowali nowi właściciele – meble, naczynia, oleodruki, popielniczki, wieszaki, mapy, pocztówki – pozostawiono niemal w całości literaturze pięknej. Codziennej materialności, którą odziedziczyliśmy po mieszkańcach dawnego niemieckiego Wschodu, niewiele uwagi poświęcali historycy, etnografowie, kulturoznawcy i socjologowie. Bardzo nieliczne są prace, w których mowa o nastawieniu ludzi do poniemieckich przedmiotów codziennego użytku, pisała w 2015 roku historyczka i kulturoznawczyni Beata Halicka w książce Polski Dziki Zachód, poświęconej kulturowemu oswajaniu nadodrzańskich terenów w powojennych latach.

      Od epizodu opisanego przez Gregora Thuma minęły dwie dekady, od premiery Samych swoich ponad pół wieku, a od końca wojny – siedemdziesiąt cztery lata. Czy widok Niemca z aparatem fotograficznym na zachodzie i północy Polski jeszcze wywołuje lęk? O tym, że „jedna trzecia Polaków mieszka w poniemieckich domach”, przypominał w 1995 roku Adam Krzemiński podczas dyskusji o relacjach polsko-niemieckich zorganizowanej w Poznaniu przez „Politykę”, Instytut Zachodni i Radio Merkury. Czy w roku 2019 symboliczna jedna trzecia Polaków wie i pamięta, w jakich domach mieszka? Bo może skutecznie wymietli